sobota, 5 października 2013

Cognosce te ipsum

Adaś się obudził — co było miłe, bo każdego dnia pewna liczba osób się nie budzi. Chwilę później zadzwonił budzik, który Adaś unieszkodliwił jednym celnym uderzeniem. Ziewnął szeroko i przetarł pięściami swoje opuchnięte jeszcze oczęta, po czym odwrócił się na bok i z pełną premedytacją dźgnął palcem leżącą obok osobę, otuloną po sam kształtny nosek grubą pierzyną.
   — Maryniu — szepnął głosem, który zdawał mu się żarliwy, a w rzeczywistości był zwyczajnie zachrypnięty. — Budzimy się, Maryniu.
   Marynia mruknęła coś niepochlebnego i naciągnęła kołdrę na sam czubek głowy.
   Adaś jednak się nie poddawał. Nie byłby mężczyzną, gdyby zrezygnował tak szybko.
   — Maryniu, już szósta — dodał czule, acz z naciskiem.
   Marynia wymierzyła mu uderzenie łokciem między żebra. Adaś posłał jej zranione spojrzenie, którego nie mogła zobaczyć, odwrócona plecami, po czym wydobył z siebie głębokie westchnienie i ostrożnie wystawił stopy spod kołdry.
   Odrzucił miękką, szarą pościel na bok i opuścił nogi na gruby, biały dywan, mający nieco ugładzić surowe wnętrze niewielkiej sypialni. Jej motyw przewodni stanowił bowiem kolor biały, na który pomalowano ściany i pokój, oraz kontrastująca z nim podłoga z ciemnego drewna. W dość głębokiej okiennej wnęce piętrzyły się czasopisma i słowniki kieszonkowe, zbierane namiętnie przez Marynię, a z oparcia niebieskiego fotela w rogu zwisał smętnie czerwony sweter, który nie zmieścił się już do szafy zajmującej większą część ściany.
   Adaś otulił się czarnym szlafrokiem frotte, podarowanym mu przez mamę na Święta, po czym poczłapał do kuchni. Jak na prawdziwego mężczyznę przystało, jego wachlarz kulinarnych zdolności nie był zbyt szeroki – jajecznica ewentualnie stanowiła rzecz możliwą do osiągnięcia, a zarazem szczyt jego umiejętności.
   Spożywszy gumowatą, żółto-białą papkę okraszoną zielonym, pokrojonym nierówno szczypiorkiem, Adaś upił łyk kawy i udał się do łazienki celem dokonania porannych ablucji. Kiedy wrócił, z sypialni wyłaniała się właśnie zaspana Marynia. Adaś cmoknął ją w zaróżowiony jeszcze policzek i nalał jej kawy, wiedząc, że jest to gest, który Marynia doceni daleko bardziej niż niezliczoną ilość komplementów.
Kobietę trzeba uwielbiać albo porzucić — więc Adaś Marynię uwielbiał, wolałby tylko, by jej dusza przejawiała większą wrażliwość na piękno poezji. Nie miała jednak kamiennego wnętrza, o nie! Jako psycholingwista przejawiała ekscepcjonalną wręcz czułość wobec języka, a właściwie niektórych jego aspektów, których Adam, polonista z wykształcenia, a poeta z powołania, nigdy należycie nie doceniał.
Miała też niepokojący zwyczaj mówienia o badaniach na mózgu przy kolacji. To wprawiało Adama w lekką konsternację, bo był zeń człek wrażliwy, a drobiazgowa relacja z traktowania miękkich tkanek niewielkim napięciem jakoś go mierziła.
— Już idziesz? — wychrypiała Marynia, z wdzięcznością przyjmując kubek z kawą.
— A owszem — odparł Adaś, który po energicznym obmyciu się wodą z mydłem stał się świeżutki jak szczypiorek. — Znowu zmienia się rozkład. Nie mam pojęcia, co i o której teraz jedzie, więc będę czatować na przystanku na jakiś przyjemnie wyglądający tramwaj.
Marynia, która do pracy dojeżdżała fioletowym Fordem rocznik dziewięćdziesiąt dziewięć, pokiwała żałośnie głową, nawet nie próbując zrozumieć problemów Adama (których, a należy to szczerze przyznać, nie zrozumie nikt, kto nie spróbował podróżować komunikacją miejską o poranku przez dokumentnie rozkopany Poznań).
Adaś założył buty, narzucił na siebie wytarty, szaro-czarny płaszcz, z rozmachem przerzucił sobie przez ramię szalik w zielono-czarne wzorki, chwycił granatowy parasol i zmierzwił ręką włosy. Potem posłał swojej zaspanej muzie ostatniego całusa, porwał z podłogi teczkę, pozbierał kartki, które wypadły z niej po drodze, zatrzasnął za sobą drzwi i zbiegł po drewnianych schodach na spotkanie z różowym jeszcze nowym dniem.
Przy pierwszym przejściu dla pieszych znalazł kępkę trawy i pozbył się z butów tego, w co wdepnął podczas podróży chodnikiem.
Na przystanku Adaś wciągnął głęboko do płuc względnie świeże, jeszcze prawie niezanieczyszczone spalinami rześkie powietrze, po czym zadrżał, kiedy zimno przeniknęło przez jego płaszcz i wkradło się w kości. Adaś obdarzony był raczej asteniczną budową ciała i słabym krążeniem, co sprawiało, że zimą chodził opatulony grubym swetrem, w podwójnych wełnianych skarpetach, popijając ciągle herbatę z termosu, a większą część Bożego Narodzenia spędzał w łóżku – nie tylko dlatego, że mógł, ale także dlatego, że perspektywa opuszczenia ciepłego, miękkiego posłania była zbyt przerażająca, by spróbować się z nią zmierzyć. Marynia podzielała zresztą to przekonanie, co Adaś uważał za szczęśliwe zrządzenie losu.
Błyszczący, zielony tramwaj linii 17 zatrzymał się na przystanku z cichym piskiem. Adaś z ulgą zauważył, że w środku są jeszcze miejsca siedzące, i czym prędzej zajął jedno, z satysfakcją rozkładając sobie na kolanach przepiękne, przedwczoraj kupione limitowane wydanie wierszy Byrona, na które polował od dawna, ku zdziwieniu Maryni – a później także ku jej niesmakowi, kiedy, obecna przy fakcie wymiany towarowo-pieniężnej, ujrzała cenę tego białego kruka. Adaś zdołał jednak uświadomić jej delikatnie, że na taką pozycję warto doprawdy zapłacić parę groszy więcej, zresztą, doprawdy, chleba im to od ust nie odejmie. (Ale mocno uszczupli pulę wydatków przeznaczonych na ich comiesięczne wyjścia do teatru – o tym już jednak przezornie nie wspomniał).
Przekroczywszy próg swojej szkoły, Adaś westchnął cichutko, mentalnie przygotowując się na kolejny dzień spędzony z klasą drugą „e”, której biologiczno-chemiczne zainteresowania przesłaniały całe piękno języka polskiego. Kolejne dwie godziny męki, patrzenia na te tępe głowy, pochylone w skupieniu nad fragmentem prozy (prozy! Bardziej nie mógł już im ułatwić edukacji!) i próbujące skruszyć mury swoich uprzedzeń i dysleksji – bezskutecznie.
W pokoju nauczycielskim Adaś starannie odwiesił swój płaszcz i szalik na wieszak, z satysfakcją zauważając, że ani biologa, ani fizyka diabli jeszcze nie przynieśli. Z Juliuszem, fanem jednokomórkowców i nibynóżek, łączył go zaciekły spór, który korzenie miał w tak dalekiej przeszłości, że jego geneza dla samego Adama owiana była już mgłą tajemnicy, ale był zbyt dumny, by spróbować zmienić istniejące status quo, więc starannie pielęgnował w sobie niechęć do biologa i biologii w ogólności.
Jeśli zaś chodzi o fizyka... Adaś musiał przyznać, że ta kłótnia nigdy się nie skończy, ponieważ Aleksander przejawiał patologiczną wręcz niechęć do języka polskiego i do podobnego podejścia zachęcał swoich uczniów. Raz doszło z tego powodu do awantury, która szerokim echem odbiła się w pokoju nauczycielskim i gabinecie dyrektora, a nadgarstek Adama zrastał się blisko trzy tygodnie. Po tym przełomowym wydarzeniu między Adamem a Aleksandrem zapanował dziwny stan zimnej wojny, kiedy starali się przekonać uczniów, każdy z osobna, że przedmiot przeciwnika godzien jest jeśli nie najwyższej pogardy, to przynajmniej sporej dawki protekcjonalizmu.
Adaś zrobił sobie herbatkę, wyciągnął z teczki tylko trochę wymięte sprawdziany, powitał zaspanych kolegów i spędził dobry kwadrans, walcząc z kserem i usiłując powielić kartkówkę. Kiedy wybrzmiał dzwonek na ósmą, poddał się, przemył ubrudzone tuszem ręce i statecznym krokiem ruszył ku klasie.
 — Więcej światła! — polecił drugoklasistom, zająwszy miejsce przy biurku i otwierając dziennik.
Pełnym ledwo skrywanej rezygnacji wzrokiem obrzucił blade, chude twarze przed sobą. Na kilku ławkach leżał odwrócony do góry grzbietem gruby podręcznik do biologii, co dla Adama stanowiło wyjątkowo jasny przekaz, że choćby stawał na uszach, nie zdoła dzisiaj skupić uwagi drugoklasistów, bez reszty przejętych zbliżającym się sprawdzianem. Stłumił westchnienie.
Przez moment pożałował, że w liceum nie przykładał się do matematyki i nie potrafi obliczyć, jakie są szanse, że ten dzień jednak będzie dobry.

***

Klasa „e” była męcząca. Głośna. Niezainteresowana przedmiotem. Nie miała pojęcia, co to jest imiesłów przysłówkowy.
Adaś miał ochotę krzyknąć „Apage, Satanas!”  i uciec precz, na przemian oblewając uczniów wodą święconą i waląc ich krucyfiksem po głowie. Najchętniej przyłożyłby im słownikiem, ale obawiał się, że może z tego wyniknąć poważne uszkodzenie czaszki.
Około godziny trzynastej był półżywy.
Dowlókłszy się do pokoju nauczycielskiego, zaparzył sobie mocnej, czarnej kawy, opadł na krzesło, zerknął na plan i uderzył czołem w blat, zdając sobie sprawę, że za chwilę ma omawiać Goethego, którego licealiści rozumieją jeszcze mniej – o ile to możliwe – niż imiesłowy.
Może powinien wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom – poprosić Marynię o prezentację na temat chorób psychicznych, postarać się o wizualizację mózgu Wertera, z innej strony spojrzeć na Fausta, spróbować zrozumieć tę całą chemię i inną biologię, w którą ci zaślepieni ścisłowcy szczerze wierzyli...
Kiedy właśnie rozważał ten ostatni punkt, do pokoju wkroczył Aleksander, dzierżąc pod jedną pachą linijkę, a pod drugą toster. Obie te rzeczy położył na parapecie, wyprostował się i wyciągnął ręce w górę w marnej próbie uczynienia czegoś dla swojego wykrzywionego kręgosłupa.
Aleksander był wysoki, barczysty, miał bardzo jasne, prawie żółte włosy i śniadą cerę, co sugerowało, że spędza o wiele więcej czasu na świeżym powietrzu niż przeciętny fizyk. Posiadał jednak irytujący zwyczaj patrzenia w bok, kiedy z kimś rozmawiał, a kanapki, które konsumował na drugie śniadanie, na dziesięć metrów pachniały serem pleśniowym i kiszonym ogórkiem. Czasami zagryzał to wszystko kiełbasą, na co Adaś wprost nie mógł patrzeć.
Najgorsze było jednak to, że Marynia poznała kiedyś Aleksandra, który oczywiście musiał się wtedy zachować niecodziennie i czarująco, i uznała, że to niezwykle sympatyczny i zabawny człowiek.
— Witam, panie Adamie! — huknął fizyk, opadając na krzesło obok Adama. — O, prace drugiej klasy, widzę! Z pana miny wnoszę, że poszło im przeciętnie?
— Witam — mruknął Adaś. — Zupełnie nie, drogi panie, poszło im doskonale.
Na samym wierzchu niewielkiego stosu, zaraz pod różową karteczką z zamaszystym „2C”, leżało wypracowanie, w którego nagłówku widniało „Dzienniki Jana Chryzostoma Paska jako przykład powieści epistolarnej”.
— Panie kolego, pan przynajmniej nie musi słuchać, jak bredzą o różniczkach — rzucił jowialnie fizyk i odchylił się na krześle.
Adaś rzucił złe spojrzenie na jego pięść, obecnie spoczywającą na stole.
— Po co właściwie panu toster? — zapytał po chwili, zmieniając temat.
— Kółko fizyczne. — Aleksander założył ręce za głowę.
— Będziecie... badać przepływ prądu?
Aleksander spojrzał na niego, zdziwiony.
— Nie, moja ekipa lubi jeść tosty. Na zapleczu mam jeszcze dżem.
Tosty, na miłość boską... Adaś poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Otwierał już usta, mając wygłosić jakąś dowcipną a kąśliwą uwagę, ale jego wysiłki zostały przerwane przez ostry dźwięk dzwonka. Aleksander wstał, rzucił mu dobrotliwy uśmiech i wyszedł, pogwizdując, zaś Adaś jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu z zasępioną twarzą.
Te siły wyższe naprawdę zaczynały działać mu na nerwy.

1 komentarz :

  1. Czyta się lekko i przyjemnie. Będę zaglądała częściej. Zapraszam do mnie :)

    OdpowiedzUsuń

Nowszy post Strona główna
Szablon wykonany przez Tyler