Adaś się
obudził — co było miłe, bo każdego dnia pewna liczba osób się nie budzi. Chwilę
później zadzwonił budzik, który Adaś unieszkodliwił jednym celnym uderzeniem.
Ziewnął szeroko i przetarł pięściami swoje opuchnięte jeszcze oczęta, po czym
odwrócił się na bok i z pełną premedytacją dźgnął palcem leżącą obok osobę,
otuloną po sam kształtny nosek grubą pierzyną.
— Maryniu — szepnął głosem, który zdawał mu
się żarliwy, a w rzeczywistości był zwyczajnie zachrypnięty. — Budzimy się,
Maryniu.
Marynia mruknęła coś niepochlebnego i
naciągnęła kołdrę na sam czubek głowy.
Adaś jednak się nie poddawał. Nie byłby
mężczyzną, gdyby zrezygnował tak szybko.
— Maryniu, już szósta — dodał czule, acz z
naciskiem.
Marynia wymierzyła mu uderzenie łokciem
między żebra. Adaś posłał jej zranione spojrzenie, którego nie mogła zobaczyć,
odwrócona plecami, po czym wydobył z siebie głębokie westchnienie i ostrożnie
wystawił stopy spod kołdry.
Odrzucił miękką, szarą pościel na bok i
opuścił nogi na gruby, biały dywan, mający nieco ugładzić surowe wnętrze
niewielkiej sypialni. Jej motyw przewodni stanowił bowiem kolor biały, na który
pomalowano ściany i pokój, oraz kontrastująca z nim podłoga z ciemnego drewna.
W dość głębokiej okiennej wnęce piętrzyły się czasopisma i słowniki
kieszonkowe, zbierane namiętnie przez Marynię, a z oparcia niebieskiego fotela
w rogu zwisał smętnie czerwony sweter, który nie zmieścił się już do szafy
zajmującej większą część ściany.
Adaś otulił się czarnym szlafrokiem frotte,
podarowanym mu przez mamę na Święta, po czym poczłapał do kuchni. Jak na
prawdziwego mężczyznę przystało, jego wachlarz kulinarnych zdolności nie był
zbyt szeroki – jajecznica ewentualnie stanowiła rzecz możliwą do osiągnięcia, a
zarazem szczyt jego umiejętności.
Spożywszy gumowatą, żółto-białą papkę
okraszoną zielonym, pokrojonym nierówno szczypiorkiem, Adaś upił łyk kawy i
udał się do łazienki celem dokonania porannych ablucji. Kiedy wrócił, z
sypialni wyłaniała się właśnie zaspana Marynia. Adaś cmoknął ją w zaróżowiony jeszcze
policzek i nalał jej kawy, wiedząc, że jest to gest, który Marynia doceni
daleko bardziej niż niezliczoną ilość komplementów.
Kobietę trzeba
uwielbiać albo porzucić — więc Adaś Marynię uwielbiał, wolałby tylko, by jej
dusza przejawiała większą wrażliwość na piękno poezji. Nie miała jednak
kamiennego wnętrza, o nie! Jako psycholingwista przejawiała ekscepcjonalną
wręcz czułość wobec języka, a właściwie niektórych jego aspektów, których Adam,
polonista z wykształcenia, a poeta z powołania, nigdy należycie nie doceniał.
Miała też
niepokojący zwyczaj mówienia o badaniach na mózgu przy kolacji. To wprawiało
Adama w lekką konsternację, bo był zeń człek wrażliwy, a drobiazgowa relacja z
traktowania miękkich tkanek niewielkim napięciem jakoś go mierziła.
— Już idziesz?
— wychrypiała Marynia, z wdzięcznością przyjmując kubek z kawą.
— A owszem —
odparł Adaś, który po energicznym obmyciu się wodą z mydłem stał się świeżutki
jak szczypiorek. — Znowu zmienia się rozkład. Nie mam pojęcia, co i o której
teraz jedzie, więc będę czatować na przystanku na jakiś przyjemnie wyglądający
tramwaj.
Marynia, która
do pracy dojeżdżała fioletowym Fordem rocznik dziewięćdziesiąt dziewięć,
pokiwała żałośnie głową, nawet nie próbując zrozumieć problemów Adama (których,
a należy to szczerze przyznać, nie zrozumie nikt, kto nie spróbował podróżować
komunikacją miejską o poranku przez dokumentnie rozkopany Poznań).
Adaś założył
buty, narzucił na siebie wytarty, szaro-czarny płaszcz, z rozmachem przerzucił
sobie przez ramię szalik w zielono-czarne wzorki, chwycił granatowy parasol i
zmierzwił ręką włosy. Potem posłał swojej zaspanej muzie ostatniego całusa,
porwał z podłogi teczkę, pozbierał kartki, które wypadły z niej po drodze,
zatrzasnął za sobą drzwi i zbiegł po drewnianych schodach na spotkanie z
różowym jeszcze nowym dniem.
Przy pierwszym
przejściu dla pieszych znalazł kępkę trawy i pozbył się z butów tego, w co
wdepnął podczas podróży chodnikiem.
Na przystanku
Adaś wciągnął głęboko do płuc względnie świeże, jeszcze prawie niezanieczyszczone
spalinami rześkie powietrze, po czym zadrżał, kiedy zimno przeniknęło przez
jego płaszcz i wkradło się w kości. Adaś obdarzony był raczej asteniczną budową
ciała i słabym krążeniem, co sprawiało, że zimą chodził opatulony grubym
swetrem, w podwójnych wełnianych skarpetach, popijając ciągle herbatę z
termosu, a większą część Bożego Narodzenia spędzał w łóżku – nie tylko dlatego,
że mógł, ale także dlatego, że perspektywa opuszczenia ciepłego, miękkiego
posłania była zbyt przerażająca, by spróbować się z nią zmierzyć. Marynia
podzielała zresztą to przekonanie, co Adaś uważał za szczęśliwe zrządzenie
losu.
Błyszczący,
zielony tramwaj linii 17 zatrzymał się na przystanku z cichym piskiem. Adaś z
ulgą zauważył, że w środku są jeszcze miejsca siedzące, i czym prędzej zajął
jedno, z satysfakcją rozkładając sobie na kolanach przepiękne, przedwczoraj
kupione limitowane wydanie wierszy Byrona, na które polował od dawna, ku
zdziwieniu Maryni – a później także ku jej niesmakowi, kiedy, obecna przy
fakcie wymiany towarowo-pieniężnej, ujrzała cenę tego białego kruka. Adaś
zdołał jednak uświadomić jej delikatnie, że na taką pozycję warto doprawdy zapłacić parę groszy więcej, zresztą,
doprawdy, chleba im to od ust nie odejmie. (Ale mocno uszczupli pulę wydatków
przeznaczonych na ich comiesięczne wyjścia do teatru – o tym już jednak
przezornie nie wspomniał).
Przekroczywszy
próg swojej szkoły, Adaś westchnął cichutko, mentalnie przygotowując się na
kolejny dzień spędzony z klasą drugą „e”, której biologiczno-chemiczne zainteresowania
przesłaniały całe piękno języka polskiego. Kolejne dwie godziny męki, patrzenia
na te tępe głowy, pochylone w skupieniu nad fragmentem prozy (prozy! Bardziej
nie mógł już im ułatwić edukacji!) i próbujące skruszyć mury swoich uprzedzeń i
dysleksji – bezskutecznie.
W pokoju
nauczycielskim Adaś starannie odwiesił swój płaszcz i szalik na wieszak, z
satysfakcją zauważając, że ani biologa, ani fizyka diabli jeszcze nie
przynieśli. Z Juliuszem, fanem jednokomórkowców i nibynóżek, łączył go zaciekły
spór, który korzenie miał w tak dalekiej przeszłości, że jego geneza dla samego
Adama owiana była już mgłą tajemnicy, ale był zbyt dumny, by spróbować zmienić
istniejące status quo, więc starannie
pielęgnował w sobie niechęć do biologa i biologii w ogólności.
Jeśli zaś
chodzi o fizyka... Adaś musiał przyznać, że ta kłótnia nigdy się nie skończy,
ponieważ Aleksander przejawiał patologiczną wręcz niechęć do języka polskiego i
do podobnego podejścia zachęcał swoich uczniów. Raz doszło z tego powodu do
awantury, która szerokim echem odbiła się w pokoju nauczycielskim i gabinecie
dyrektora, a nadgarstek Adama zrastał się blisko trzy tygodnie. Po tym
przełomowym wydarzeniu między Adamem a Aleksandrem zapanował dziwny stan zimnej
wojny, kiedy starali się przekonać uczniów, każdy z osobna, że przedmiot
przeciwnika godzien jest jeśli nie najwyższej pogardy, to przynajmniej sporej
dawki protekcjonalizmu.
Adaś zrobił sobie herbatkę, wyciągnął z teczki tylko trochę
wymięte sprawdziany, powitał zaspanych kolegów i spędził dobry kwadrans,
walcząc z kserem i usiłując powielić kartkówkę. Kiedy wybrzmiał dzwonek na
ósmą, poddał się, przemył ubrudzone tuszem ręce i statecznym krokiem ruszył ku
klasie.
— Więcej światła! — polecił drugoklasistom,
zająwszy miejsce przy biurku i otwierając dziennik.
Pełnym ledwo
skrywanej rezygnacji wzrokiem obrzucił blade, chude twarze przed sobą. Na kilku
ławkach leżał odwrócony do góry grzbietem gruby podręcznik do biologii, co dla
Adama stanowiło wyjątkowo jasny przekaz, że choćby stawał na uszach, nie zdoła
dzisiaj skupić uwagi drugoklasistów, bez reszty przejętych zbliżającym się
sprawdzianem. Stłumił westchnienie.
Przez moment
pożałował, że w liceum nie przykładał się do matematyki i nie potrafi obliczyć,
jakie są szanse, że ten dzień jednak będzie dobry.
***
Klasa „e” była
męcząca. Głośna. Niezainteresowana przedmiotem. Nie miała pojęcia, co to jest
imiesłów przysłówkowy.
Adaś miał
ochotę krzyknąć „Apage, Satanas!” i uciec precz, na przemian oblewając uczniów
wodą święconą i waląc ich krucyfiksem po głowie. Najchętniej przyłożyłby im
słownikiem, ale obawiał się, że może z tego wyniknąć poważne uszkodzenie
czaszki.
Około godziny
trzynastej był półżywy.
Dowlókłszy się
do pokoju nauczycielskiego, zaparzył sobie mocnej, czarnej kawy, opadł na
krzesło, zerknął na plan i uderzył czołem w blat, zdając sobie sprawę, że za
chwilę ma omawiać Goethego, którego licealiści rozumieją jeszcze mniej – o ile
to możliwe – niż imiesłowy.
Może powinien
wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom – poprosić Marynię o prezentację na temat
chorób psychicznych, postarać się o wizualizację mózgu Wertera, z innej strony
spojrzeć na Fausta, spróbować zrozumieć tę całą chemię i inną biologię, w którą
ci zaślepieni ścisłowcy szczerze wierzyli...
Kiedy właśnie
rozważał ten ostatni punkt, do pokoju wkroczył Aleksander, dzierżąc pod jedną
pachą linijkę, a pod drugą toster. Obie te rzeczy położył na parapecie,
wyprostował się i wyciągnął ręce w górę w marnej próbie uczynienia czegoś dla
swojego wykrzywionego kręgosłupa.
Aleksander był
wysoki, barczysty, miał bardzo jasne, prawie żółte włosy i śniadą cerę, co
sugerowało, że spędza o wiele więcej czasu na świeżym powietrzu niż przeciętny
fizyk. Posiadał jednak irytujący zwyczaj patrzenia w bok, kiedy z kimś
rozmawiał, a kanapki, które konsumował na drugie śniadanie, na dziesięć metrów
pachniały serem pleśniowym i kiszonym ogórkiem. Czasami zagryzał to wszystko
kiełbasą, na co Adaś wprost nie mógł patrzeć.
Najgorsze było
jednak to, że Marynia poznała kiedyś Aleksandra, który oczywiście musiał się wtedy zachować niecodziennie i czarująco, i
uznała, że to niezwykle sympatyczny i zabawny człowiek.
— Witam, panie
Adamie! — huknął fizyk, opadając na krzesło obok Adama. — O, prace drugiej
klasy, widzę! Z pana miny wnoszę, że poszło im przeciętnie?
— Witam —
mruknął Adaś. — Zupełnie nie, drogi panie, poszło im doskonale.
Na samym
wierzchu niewielkiego stosu, zaraz pod różową karteczką z zamaszystym „2C”,
leżało wypracowanie, w którego nagłówku widniało „Dzienniki Jana Chryzostoma
Paska jako przykład powieści epistolarnej”.
— Panie
kolego, pan przynajmniej nie musi słuchać, jak bredzą o różniczkach — rzucił
jowialnie fizyk i odchylił się na krześle.
Adaś rzucił
złe spojrzenie na jego pięść, obecnie spoczywającą na stole.
— Po co
właściwie panu toster? — zapytał po chwili, zmieniając temat.
— Kółko
fizyczne. — Aleksander założył ręce za głowę.
— Będziecie...
badać przepływ prądu?
Aleksander
spojrzał na niego, zdziwiony.
— Nie, moja
ekipa lubi jeść tosty. Na zapleczu mam jeszcze dżem.
Tosty, na
miłość boską... Adaś poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Otwierał już
usta, mając wygłosić jakąś dowcipną a kąśliwą uwagę, ale jego wysiłki zostały
przerwane przez ostry dźwięk dzwonka. Aleksander wstał, rzucił mu dobrotliwy
uśmiech i wyszedł, pogwizdując, zaś Adaś jeszcze przez chwilę siedział w
milczeniu z zasępioną twarzą.
Te siły wyższe
naprawdę zaczynały działać mu na nerwy.
Czyta się lekko i przyjemnie. Będę zaglądała częściej. Zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuń