niedziela, 27 października 2013

Ab equis ad asinos Brak komentarzy :


— O Boże-Boże-Bożenkooo! — zawył Biernacki, szarpiąc struny zniszczonej już gitary. — Tak bardzo bardzo bardzo cię kooocham....!
Adaś poczuł, że jego plecy powoli przesuwają się po ścianie w dół, a razem z nimi, zgodnie z logiką takiej sytuacji, i reszta jego ciała. Postarał się wycelować tak, by z wyniosłą gracją opaść na zielone żebra kaloryfera, a nie na zakurzoną podłogę.
Powinien był wiedzieć, że dawanie licealistom wolnej ręki w organizowaniu wydarzeń szkolnych źle się kończy. Naprawdę, to aż dziwne, że mgłą zasnuły się lata, kiedy sam był licealistą i przez większość czasu latał jak opętany, usiłując doprowadzić brać uczniowską do porządku, a przynajmniej nie pozwolić jej puścić szkoły z dymem. Niestety, zapomniał wół, jak cielęciem był, zresztą w drugiej „d” brakowało kogoś takiego jak on z lat młodości...
Czego efekty miał właśnie przed sobą.
Oczywiście, to nie tak, że nie miał nad drugą „d” żadnej kontroli. Wręcz przeciwnie, dostał do ręki plan dnia, scenariusz, zobaczył choreografię układów tanecznych, zapoznał się z proponowanym podkładem muzycznym...
Jakoś jedynym, czego nie przećwiczyli, był konkurs. Poinformowano Adasia, że istnieje bardzo popularna obecnie formuła programów telewizyjnych, polegająca na tym, że uczestnik prezentuje jakiś swój talent, a jury ów talent ocenia i przyznaje nagrody. Rolę jury pełniła trójka specjalnie wybranych uczniów, których tożsamość aż do ostatniej chwili pozostała tajemnicą.
Jak się okazało, taką samą tajemnicą pozostały nazwiska uczestników. I ich talenty.
W ciągu ostatniej pół godziny Adaś zobaczył skomplikowany układ gimnastyczny, „Nad pięknym modrym Dunajem” zagrane na butelkach, grupowy popis jedzenia bigosu na czas, jedno bardzo przyjemne wykonanie „Lady in red” oraz nieco mniej przyjemne „My heart will go on”, a wszystko to nagrodzone burzą oklasków. Kiedy na zaimprowizowaną scenę wyszedł z gitarą Biernacki, w swoim wyciągniętym podkoszulku i wytartych dżinsach, mających zapewne nadać mu wygląd gwiazdy rocka, a nie — jak wyszło — chłopaczka z wioski gdzieś w Teksasie, Adaś pomyślał, że Los jednak istnieje. I szczerze go nienawidzi.
To znaczy, czy wczorajsza sprzeczka z wyjątkowo drażliwą Marynią i dzisiejsze docinki Aleksandra nie wystarczyły? Czy uderzenie małym palcem stopy w nogę fotela nie stanowiło wystarczającej kary za te wszystkie razy, kiedy ośmielał się stwierdzić, że jego życiem nie kieruje żaden przypadek, a jedynie siła sprawcza jednostki? Za jakie grzechy trzeba jeszcze cierpieć i to?
Adaś najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od uderzenia pięścią w czoło.
Jednak, co zaskakujące, pierwsza „a”, a zwłaszcza jej żeńska część, z zachwytem wpatrywała się w Biernackiego, wywijającego hołubce na pokrytej szarą gumą podłodze sali gimnastycznej. Zaryzykowawszy spojrzenie w prawo, Adaś przekonał się, że z podobnym zachwytem patrzy na chłopaka mniej więcej siedemdziesiąt procent przedstawicielek płci żeńskiej, zaś mężczyźni to rzucają mu rozbawione spojrzenia, to z niepokojem zerkają na dziewczęta u własnego boku.
Tak czy inaczej, gorzej pewnie być nie mogło, prawda?
Dokładnie w tym momencie Biernacki opadł na kolana, potrząsnął dziko głową i, dysząc ciężko, odrzucił gitarę na bok, pod nogi dyrektora.
— Gdy cię nie widzę! — wrzasnął, wyciągając przed siebie oskarżający palec, co spowodowało nagłe poruszenie w pierwszym rzędzie. — Nie wzdycham! Nie płaczę! Nie tracę zmysłów... kiedy cię zobaczę! Jednakże! — W tym miejscu uczynił znaczącą pauzę i obrócił się do drugiej części widowni. — Gdy cię długo nie oglądam...! Czegoś mi braknie! Kogoś widzieć żądam!
W tym miejscu Adaś wydał z siebie cichutki jęk i przyłożył rękę do twarzy, zostawiając tylko trochę przestrzeni między dwoma palcami. Obok niego ktoś wybuchnął cichym, suchym śmiechem, a Adaś z łatwością poznał, że to Juliusz. Ta gnida, ta salamandra plamista, ten piskorz....! Szydzi z jego pracy, z sukcesów uczniów, z... występu Biernackiego!
O nie, nie ujdzie mu to płazem!
Adaś już, już odejmował rękę od twarzy, już wykonywał mikroruchy, z jego ust już spływała jakaś błyskotliwa myśl, kiedy nagle rozległy się głośne oklaski i gwizdy. Zaraz potem szurnęły krzesła i Adaś, przecierając ze zdumieniem oczy, stał się świadkiem pierwszych w historii tej szkoły owacji na stojąco.
Oklaski trwały i trwały, i nie chciały ustać, więc bezradne jury mogło tylko poudawać, że się naradza, i wręczyć główną nagrodę promiennemu Biernackiemu, na co widownia zareagowała entuzjastycznie.
— Jeszcze tylko słówko na koniec. — Przewodnicząca jury dopadła mikrofonu i usiłowała się przebić przez jazgot. — Nagrodźmy jeszcze gromkimi brawami człowieka, bez którego impreza w obecnym kształcie nie byłaby możliwa, to jest naszego ulubionego polonistę, profesora Adama Mickiewicza, który...
Reszta jej dytyrambu zatonęła w oklaskach, które wynikły bardziej z rozpędu widowni niż czegokolwiek innego. Dziewczyna speszyła się nieco, spróbowała coś jeszcze powiedzieć, a w końcu machnęła ręką i oddała mikrofon koledze, który po prostu wzruszył ramionami i go wyłączył.
Adaś, spięty od stóp do głów, zaczął się powoli rozluźniać, kiedy nagle uczuł gwałtowne klepnięcie w ramię. Odwrócił się i zszokowany ujrzał zakłopotaną nieco twarz Juliusza.
— Tego, panie kolego, całkiem to wam wyszło — wymamrotał biolog, patrząc gdzieś na kołnierz Adasia.
— A dziękuję, kolego, dziękuję — odparł polonista odruchowo. — Ale zasługa cała należy się drugiej „d”, nie mnie, niestety...
Juliusz odzyskał nieco rezon.
 — Wobec tego pójdę im pogratulować.
— Tak zrób — poradził Adaś słabo, widząc, że w jego stronę zmierza właśnie dyrektor, a tempo jego kroków wskazuje, że nie ma ochoty na przerzucanie się uprzejmościami. Juliusz też to zauważył i, obróciwszy się jeszcze na chwilę do Adasia, rzucił:
— Hej, zawsze mogło być gorzej. Przynajmniej nie zaśpiewał oryginalnej wersji.
Po czym zniknął, a Adaś nie zdążył go udusić.


***


Wieczór nadszedł wraz z zimnem i ulewą. Adaś z ukontentowaniem skonstatował, że pora jest idealna, iżby owinąć się kocykiem w norweski wzorek i z Marynią u boku obejrzeć Teatr Telewizji.
Dzisiaj puszczali Machulskiego.
Marynia, ideał i wzór cnót kobiecych, weszła do pokoju z kubkami pełnymi gorącej czekolady z wanilią i cynamonem. Adaś westchnął z lubością i nawet bez większego żalu odstąpił jej kawałek kocyka, zaś Marynia zwinęła się obok niego, podciągając kolana pod brodę. Po obejrzeniu niezbyt optymistycznej prognozy pogody wyciszyli dźwięk i zanurzyli się w komfortową ciszę, to znaczy, jeśli w ogóle można mówić o ciszy w mieście, które jeśli przypadkiem nie śpi, nie jest rozkopywane wzdłuż i wszerz celem wybudowania galerii handlowej albo nie stoi w korku, to składa się głównie ze spalin i hałasu.
Marynia odezwała się nagle, kiedy na ekranie mignęła reklama leku na problemy z koncentracją.
   — A wiesz, mieliśmy dzisiaj w labie chińską wycieczkę.
   — I co? — zainteresował się Adaś, dzieląc swoją uwagę pomiędzy Marynię, czekoladę i skarpetki, które próbował zdjąć bez użycia rąk. — Podłączyliście ich do prądu?
   Marynia westchnęła prawie niezauważalnie.
   — Nie do prądu, tylko do EEG i wcale... Zresztą, nieważne. Nie. Pokazaliśmy im coś innego.
   — To zadanie ze słowami i kolorami? — Adaś nareszcie pozbył się krępujących skarpet i przebierał palcami u stóp tylko dlatego, że mógł. — Oby nie, bo to straszna rzecz. Miałem wrażenie, że mój mózg domaga się Woltera i Tomasza z Akwinu jednocześnie. — Wzdrygnął się.
   Marynia mimo woli posłała mu zdumione spojrzenie.                                      
   — Nie, to też nie. Testowaliśmy na nich eye-tracking. To z oczami. Pamiętasz?
   W tym miejscu nastąpiła długa, wygłoszona z ferworem relacja, z której Adaś niewiele zrozumiał, chociaż się starał, ale kiedy na policzki Maryni wypływał taki piękny rumieniec, trudno mu było sformułować jakąś koherentną myśl...
— I wyszli zaciekawieni, a przynajmniej nie znudzeni, więc uznaliśmy to za sukces! — Uśmiechnęła się i wzniosła toast kubkiem w czarno-czerwone prążki.
— Brawo! — Adaś entuzjastycznie klasnął w dłonie.
   Marynia, pociągnąwszy łyk czekolady, odchyliła się trochę w tył i oparła stopy na jego kolanach.
   — A ty? Jak idzie niesienie kaganka oświaty przez mrok liceum?
Adaś westchnął ciężko.
   — Źle, Maryniu. Siateczka śródplazmatyczna wygrała z Faustem. Znowu.
   Marynia pocieszająco poklepała go po ramieniu.
   — Nie może być aż tak źle!
   — Sto we mnie uwiędłych liści. — Adaś smutno pokiwał głową. — No, może i sto uczuć — dodał po chwili namysłu. — Żądz ze sto też by się znalazło. Ale tak najgłębiej, tak w samym wnętrzu, Maryniu, to ja się czuję...
   — Niezrozumiany? — podpowiedziała Marynia, obejmując dłońmi kubek.
   Adaś spiorunował ją wzrokiem.
   — Zniechęcony, chciałem powiedzieć. Ale niezrozumiany też.
— O, mój biedny poeto...
Adaś pozwolił się przygarnąć i pomiziać po czuprynie, myśląc sobie, że życie, choć mroczne, trudne i niesprawiedliwe, czasami, stanowczo za rzadko, bywa miękkie i pachnące mydłem.
Zaraz potem trącił łokciem kubek, a czekolada wylała się malowniczą wstęgą na żółtym kocu.

Następne części nie będą się pojawiać z taką depresyjną częstotliwością (mam nadzieję), ale ostatnio mój sprzęt odmawia współpracy, a i życie wyczerpuje. Ale szacuję, że części pojawiać się będą maksymalnie co dwa tygodnie. 
Dziękuję za wszystkie przyjemne słowa pod ostatnim rozdziałem! ;)

sobota, 5 października 2013

Cognosce te ipsum 1 komentarz :

Adaś się obudził — co było miłe, bo każdego dnia pewna liczba osób się nie budzi. Chwilę później zadzwonił budzik, który Adaś unieszkodliwił jednym celnym uderzeniem. Ziewnął szeroko i przetarł pięściami swoje opuchnięte jeszcze oczęta, po czym odwrócił się na bok i z pełną premedytacją dźgnął palcem leżącą obok osobę, otuloną po sam kształtny nosek grubą pierzyną.
   — Maryniu — szepnął głosem, który zdawał mu się żarliwy, a w rzeczywistości był zwyczajnie zachrypnięty. — Budzimy się, Maryniu.
   Marynia mruknęła coś niepochlebnego i naciągnęła kołdrę na sam czubek głowy.
   Adaś jednak się nie poddawał. Nie byłby mężczyzną, gdyby zrezygnował tak szybko.
   — Maryniu, już szósta — dodał czule, acz z naciskiem.
   Marynia wymierzyła mu uderzenie łokciem między żebra. Adaś posłał jej zranione spojrzenie, którego nie mogła zobaczyć, odwrócona plecami, po czym wydobył z siebie głębokie westchnienie i ostrożnie wystawił stopy spod kołdry.
   Odrzucił miękką, szarą pościel na bok i opuścił nogi na gruby, biały dywan, mający nieco ugładzić surowe wnętrze niewielkiej sypialni. Jej motyw przewodni stanowił bowiem kolor biały, na który pomalowano ściany i pokój, oraz kontrastująca z nim podłoga z ciemnego drewna. W dość głębokiej okiennej wnęce piętrzyły się czasopisma i słowniki kieszonkowe, zbierane namiętnie przez Marynię, a z oparcia niebieskiego fotela w rogu zwisał smętnie czerwony sweter, który nie zmieścił się już do szafy zajmującej większą część ściany.
   Adaś otulił się czarnym szlafrokiem frotte, podarowanym mu przez mamę na Święta, po czym poczłapał do kuchni. Jak na prawdziwego mężczyznę przystało, jego wachlarz kulinarnych zdolności nie był zbyt szeroki – jajecznica ewentualnie stanowiła rzecz możliwą do osiągnięcia, a zarazem szczyt jego umiejętności.
   Spożywszy gumowatą, żółto-białą papkę okraszoną zielonym, pokrojonym nierówno szczypiorkiem, Adaś upił łyk kawy i udał się do łazienki celem dokonania porannych ablucji. Kiedy wrócił, z sypialni wyłaniała się właśnie zaspana Marynia. Adaś cmoknął ją w zaróżowiony jeszcze policzek i nalał jej kawy, wiedząc, że jest to gest, który Marynia doceni daleko bardziej niż niezliczoną ilość komplementów.
Kobietę trzeba uwielbiać albo porzucić — więc Adaś Marynię uwielbiał, wolałby tylko, by jej dusza przejawiała większą wrażliwość na piękno poezji. Nie miała jednak kamiennego wnętrza, o nie! Jako psycholingwista przejawiała ekscepcjonalną wręcz czułość wobec języka, a właściwie niektórych jego aspektów, których Adam, polonista z wykształcenia, a poeta z powołania, nigdy należycie nie doceniał.
Miała też niepokojący zwyczaj mówienia o badaniach na mózgu przy kolacji. To wprawiało Adama w lekką konsternację, bo był zeń człek wrażliwy, a drobiazgowa relacja z traktowania miękkich tkanek niewielkim napięciem jakoś go mierziła.
— Już idziesz? — wychrypiała Marynia, z wdzięcznością przyjmując kubek z kawą.
— A owszem — odparł Adaś, który po energicznym obmyciu się wodą z mydłem stał się świeżutki jak szczypiorek. — Znowu zmienia się rozkład. Nie mam pojęcia, co i o której teraz jedzie, więc będę czatować na przystanku na jakiś przyjemnie wyglądający tramwaj.
Marynia, która do pracy dojeżdżała fioletowym Fordem rocznik dziewięćdziesiąt dziewięć, pokiwała żałośnie głową, nawet nie próbując zrozumieć problemów Adama (których, a należy to szczerze przyznać, nie zrozumie nikt, kto nie spróbował podróżować komunikacją miejską o poranku przez dokumentnie rozkopany Poznań).
Adaś założył buty, narzucił na siebie wytarty, szaro-czarny płaszcz, z rozmachem przerzucił sobie przez ramię szalik w zielono-czarne wzorki, chwycił granatowy parasol i zmierzwił ręką włosy. Potem posłał swojej zaspanej muzie ostatniego całusa, porwał z podłogi teczkę, pozbierał kartki, które wypadły z niej po drodze, zatrzasnął za sobą drzwi i zbiegł po drewnianych schodach na spotkanie z różowym jeszcze nowym dniem.
Przy pierwszym przejściu dla pieszych znalazł kępkę trawy i pozbył się z butów tego, w co wdepnął podczas podróży chodnikiem.
Na przystanku Adaś wciągnął głęboko do płuc względnie świeże, jeszcze prawie niezanieczyszczone spalinami rześkie powietrze, po czym zadrżał, kiedy zimno przeniknęło przez jego płaszcz i wkradło się w kości. Adaś obdarzony był raczej asteniczną budową ciała i słabym krążeniem, co sprawiało, że zimą chodził opatulony grubym swetrem, w podwójnych wełnianych skarpetach, popijając ciągle herbatę z termosu, a większą część Bożego Narodzenia spędzał w łóżku – nie tylko dlatego, że mógł, ale także dlatego, że perspektywa opuszczenia ciepłego, miękkiego posłania była zbyt przerażająca, by spróbować się z nią zmierzyć. Marynia podzielała zresztą to przekonanie, co Adaś uważał za szczęśliwe zrządzenie losu.
Błyszczący, zielony tramwaj linii 17 zatrzymał się na przystanku z cichym piskiem. Adaś z ulgą zauważył, że w środku są jeszcze miejsca siedzące, i czym prędzej zajął jedno, z satysfakcją rozkładając sobie na kolanach przepiękne, przedwczoraj kupione limitowane wydanie wierszy Byrona, na które polował od dawna, ku zdziwieniu Maryni – a później także ku jej niesmakowi, kiedy, obecna przy fakcie wymiany towarowo-pieniężnej, ujrzała cenę tego białego kruka. Adaś zdołał jednak uświadomić jej delikatnie, że na taką pozycję warto doprawdy zapłacić parę groszy więcej, zresztą, doprawdy, chleba im to od ust nie odejmie. (Ale mocno uszczupli pulę wydatków przeznaczonych na ich comiesięczne wyjścia do teatru – o tym już jednak przezornie nie wspomniał).
Przekroczywszy próg swojej szkoły, Adaś westchnął cichutko, mentalnie przygotowując się na kolejny dzień spędzony z klasą drugą „e”, której biologiczno-chemiczne zainteresowania przesłaniały całe piękno języka polskiego. Kolejne dwie godziny męki, patrzenia na te tępe głowy, pochylone w skupieniu nad fragmentem prozy (prozy! Bardziej nie mógł już im ułatwić edukacji!) i próbujące skruszyć mury swoich uprzedzeń i dysleksji – bezskutecznie.
W pokoju nauczycielskim Adaś starannie odwiesił swój płaszcz i szalik na wieszak, z satysfakcją zauważając, że ani biologa, ani fizyka diabli jeszcze nie przynieśli. Z Juliuszem, fanem jednokomórkowców i nibynóżek, łączył go zaciekły spór, który korzenie miał w tak dalekiej przeszłości, że jego geneza dla samego Adama owiana była już mgłą tajemnicy, ale był zbyt dumny, by spróbować zmienić istniejące status quo, więc starannie pielęgnował w sobie niechęć do biologa i biologii w ogólności.
Jeśli zaś chodzi o fizyka... Adaś musiał przyznać, że ta kłótnia nigdy się nie skończy, ponieważ Aleksander przejawiał patologiczną wręcz niechęć do języka polskiego i do podobnego podejścia zachęcał swoich uczniów. Raz doszło z tego powodu do awantury, która szerokim echem odbiła się w pokoju nauczycielskim i gabinecie dyrektora, a nadgarstek Adama zrastał się blisko trzy tygodnie. Po tym przełomowym wydarzeniu między Adamem a Aleksandrem zapanował dziwny stan zimnej wojny, kiedy starali się przekonać uczniów, każdy z osobna, że przedmiot przeciwnika godzien jest jeśli nie najwyższej pogardy, to przynajmniej sporej dawki protekcjonalizmu.
Adaś zrobił sobie herbatkę, wyciągnął z teczki tylko trochę wymięte sprawdziany, powitał zaspanych kolegów i spędził dobry kwadrans, walcząc z kserem i usiłując powielić kartkówkę. Kiedy wybrzmiał dzwonek na ósmą, poddał się, przemył ubrudzone tuszem ręce i statecznym krokiem ruszył ku klasie.
 — Więcej światła! — polecił drugoklasistom, zająwszy miejsce przy biurku i otwierając dziennik.
Pełnym ledwo skrywanej rezygnacji wzrokiem obrzucił blade, chude twarze przed sobą. Na kilku ławkach leżał odwrócony do góry grzbietem gruby podręcznik do biologii, co dla Adama stanowiło wyjątkowo jasny przekaz, że choćby stawał na uszach, nie zdoła dzisiaj skupić uwagi drugoklasistów, bez reszty przejętych zbliżającym się sprawdzianem. Stłumił westchnienie.
Przez moment pożałował, że w liceum nie przykładał się do matematyki i nie potrafi obliczyć, jakie są szanse, że ten dzień jednak będzie dobry.

***

Klasa „e” była męcząca. Głośna. Niezainteresowana przedmiotem. Nie miała pojęcia, co to jest imiesłów przysłówkowy.
Adaś miał ochotę krzyknąć „Apage, Satanas!”  i uciec precz, na przemian oblewając uczniów wodą święconą i waląc ich krucyfiksem po głowie. Najchętniej przyłożyłby im słownikiem, ale obawiał się, że może z tego wyniknąć poważne uszkodzenie czaszki.
Około godziny trzynastej był półżywy.
Dowlókłszy się do pokoju nauczycielskiego, zaparzył sobie mocnej, czarnej kawy, opadł na krzesło, zerknął na plan i uderzył czołem w blat, zdając sobie sprawę, że za chwilę ma omawiać Goethego, którego licealiści rozumieją jeszcze mniej – o ile to możliwe – niż imiesłowy.
Może powinien wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom – poprosić Marynię o prezentację na temat chorób psychicznych, postarać się o wizualizację mózgu Wertera, z innej strony spojrzeć na Fausta, spróbować zrozumieć tę całą chemię i inną biologię, w którą ci zaślepieni ścisłowcy szczerze wierzyli...
Kiedy właśnie rozważał ten ostatni punkt, do pokoju wkroczył Aleksander, dzierżąc pod jedną pachą linijkę, a pod drugą toster. Obie te rzeczy położył na parapecie, wyprostował się i wyciągnął ręce w górę w marnej próbie uczynienia czegoś dla swojego wykrzywionego kręgosłupa.
Aleksander był wysoki, barczysty, miał bardzo jasne, prawie żółte włosy i śniadą cerę, co sugerowało, że spędza o wiele więcej czasu na świeżym powietrzu niż przeciętny fizyk. Posiadał jednak irytujący zwyczaj patrzenia w bok, kiedy z kimś rozmawiał, a kanapki, które konsumował na drugie śniadanie, na dziesięć metrów pachniały serem pleśniowym i kiszonym ogórkiem. Czasami zagryzał to wszystko kiełbasą, na co Adaś wprost nie mógł patrzeć.
Najgorsze było jednak to, że Marynia poznała kiedyś Aleksandra, który oczywiście musiał się wtedy zachować niecodziennie i czarująco, i uznała, że to niezwykle sympatyczny i zabawny człowiek.
— Witam, panie Adamie! — huknął fizyk, opadając na krzesło obok Adama. — O, prace drugiej klasy, widzę! Z pana miny wnoszę, że poszło im przeciętnie?
— Witam — mruknął Adaś. — Zupełnie nie, drogi panie, poszło im doskonale.
Na samym wierzchu niewielkiego stosu, zaraz pod różową karteczką z zamaszystym „2C”, leżało wypracowanie, w którego nagłówku widniało „Dzienniki Jana Chryzostoma Paska jako przykład powieści epistolarnej”.
— Panie kolego, pan przynajmniej nie musi słuchać, jak bredzą o różniczkach — rzucił jowialnie fizyk i odchylił się na krześle.
Adaś rzucił złe spojrzenie na jego pięść, obecnie spoczywającą na stole.
— Po co właściwie panu toster? — zapytał po chwili, zmieniając temat.
— Kółko fizyczne. — Aleksander założył ręce za głowę.
— Będziecie... badać przepływ prądu?
Aleksander spojrzał na niego, zdziwiony.
— Nie, moja ekipa lubi jeść tosty. Na zapleczu mam jeszcze dżem.
Tosty, na miłość boską... Adaś poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Otwierał już usta, mając wygłosić jakąś dowcipną a kąśliwą uwagę, ale jego wysiłki zostały przerwane przez ostry dźwięk dzwonka. Aleksander wstał, rzucił mu dobrotliwy uśmiech i wyszedł, pogwizdując, zaś Adaś jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu z zasępioną twarzą.
Te siły wyższe naprawdę zaczynały działać mu na nerwy.
Nowsze posty Strona główna
Szablon wykonany przez Tyler