czwartek, 21 listopada 2013

Hospes hospiti sacer 1 komentarz :



Dom to było dla Adasia miejsce szczęśliwe. Ciche, miękkie, pachnące świeczkami Maryni i, przede wszystkim, ciepłe (co w październiku stawało się jego znaczącą zaletą).
Nasz poznański poeta lubił wracać popołudniami do swojego mieszkania, wywijając parasolem i pozwalając, by wiatr mierzwił mu wiecznie splątane jasnobrązowe włosy, a szalik powiewał za nim i — okazjonalnie — owijał się wokół znaków drogowych, a nieubłagane siły fizyki kazały mu się zatrzymać gwałtownie i rozmasować obolałe gardło.
Ale po tym wszystkim Adaś przeskakiwał po dwa stopnie drewnianych, trzeszczących schodów, nogą odtrącał przesiadującego na klatce kota, obracał klucz w zamku i wchodził do domu, gdzie wszystko było przyjazne, na stoliku pełgały pomarańczowe świeczki...
A z pokoju obok dochodziły głośne kichnięcia.
Adaś z pietyzmem złożył szalik w kosteczkę i położył go na szafce. Następnie zzuł buty i cichutko wychylił się przez framugę.
— Cześć, Adaś. — Marynia usiłowała mu pomachać, ale jej ręka szybko opadła na szary koc, którym się owinęła.
Wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy; czerwona, zakatarzona, z toną chusteczek wokół.
— Cześć — odparł Adaś, drobiąc ostrożnymi kroczkami przez dywan. — Nadal źle się czujesz?
Coś mówiło mu, że zadawanie oczywistych pytań to element tego poruszania się z wielką ostrożnością, wymaganą w kontaktach z chorymi kobietami. Mówiło mu też, że należy się tego trzymać, bo można skończyć z głową rozbitą doniczką.
W odpowiedzi Marynia kichnęła głośno, a chusteczki z jej kolan sturlały się na podłogę.
Zaczęło się od kaszlu, niezbyt zresztą mocnego i prawie niezauważalnego. Potem do kaszlu dołączył ból krzyża, aż w końcu w niedzielę rano Adaś znalazł Marynię skuloną w łazience w pozycji embrionalnej, obejmującą  ramionami kosz na pranie, mamroczącą „za jakie milijony cierpię te katusze?”. Cztery dni, jedną wizytę na ostrym dyżurze i jedną u lekarza rodzinnego później Marynia czuła się trochę lepiej, ale i tak przez większość czasu zdolna była jedynie czołgać się między łóżkiem i kanapą, ewentualnie oglądać „Rodzinę Borgiów”, bo z jakiegoś powodu ta produkcja nie powodowała u niej koszmarnego bólu głowy.
W poniedziałek Adaś uznał, że nie może zostawić jej samej, więc postanowił się poświęcić i dopilnować, żeby w malignie nie uczyniła sobie żadnej krzywdy. Jego poświęcenie okazało się zasadne, bo Maryni zrobiło się słabo, kiedy akurat zabierała się do krojenia bochenka chleba. Ręcznie. Tasakiem. Adaś mógł bohatersko wkroczyć do akcji i na własnych rękach wynieść ukochaną na kanapę, gdzie otulił ją kocem aż po samą szyję.
We wtorek Marynia czuła się lepiej, więc Adaś powrócił w mury liceum, gdzie powitała go niezłomna klasa 2”e”, której mózgi przesiąknięte były pompą sodowo-potasową. Adaś nie mógł konkurować ani z sodem, ani z potasem, więc z pełnym goryczy westchnieniem przeprowadził lekcję w formie wykładu, mówiąc powoli i z pełną świadomością, że reneizm będzie dla tych przyszłych, pożal się Boże, lekarzy, czarną magią, jeżeli nie czymś gorszym.
A potem nadeszła środa. Marynia upierała się przez telefon, że zdrowieje, syrop na kaszel jest obrzydliwy i Adaś może zapomnieć, że ktokolwiek kiedykolwiek zdoła wypić nalewkę jego matki, składającą się wyłącznie z malin i czystej wódki.
Otulona jego czarnym jak zimowa noc, mięciutkim szlafrokiem frotte, leżała na kanapie, a rząd kubków we wszystkich kolorach i kształtach zajmował parapet. Radio grało cicho, a na stoliku leżał odwrócony grzbietem do góry egzemplarz „Potopu”, który Marynia czytywała w chwilach choroby, twierdząc, że inaczej przez Sienkiewicza się przebrnąć nie da. Dlaczego postanawiała się katować właśnie w ten sposób, to pozostawało dla Adasia zagadką. Pewnie miało jakiś związek z hormonami.
— Brałaś leki?
Marynia pokiwała smętnie głową.
— Prawie nie mam gorączki — oznajmiła niemal radośnie.
Adaś wziął to za dobrą monetę i podszedł bliżej. Szybko cmoknął ukochaną w czoło i odłożył na stół siatkę pełną leków, zakupionych w aptece w centrum. Pani magister była zachwycona, mogąc mu udzielić wskazówek, stwierdziła ponadto: „Wie pan, ja spotykam wielu mężczyzn, którzy nie bardzo wiedzą, po co ich żony wysłały, ale niewielu się tym aż tak przejmuje”. Adaś obrzuciłby ją podejrzliwym spojrzeniem, ale ponieważ uśmiechała się dobrotliwie, zrezygnował.
W pokoju było dość duszno – rzecz do przewidzenia, Marynia sztywno trzymała się zasady, że choremu musi być przede wszystkim ciepło, zręcznie omijając kwestię gromadzącego się w powietrzu radonu i szwadronu zarazków. Adaś miał zamiar podejść do okna i otworzyć je szeroko, ale coś szczęknęło za jego plecami i kobiecy głos powiedział:
   — Czy ja słyszałam właśnie Adama?
   Adaś nie podskoczył z krzykiem tylko dlatego, że wiedział, iż Marynia bacznie go obserwuje. Zamiast tego obrócił się powoli i z wzorcowo udawanym entuzjazmem zakrzyknął:
— Ach, Joanna! Jak miło cię widzieć!
Tak naprawdę miał wrażenie, że trzewia zwijają mu się w ósemkę. Nie chodziło o to, że nie lubił Joanny. To było niewłaściwe słowo. Dość rzec, że sytuacja między nimi była… niejasna.
Zacznijmy od tego, że Joanna była zupełnie niepodobna do siostry. Drobniutka, zwiewna blondynka o zielonych oczach, której życiowym powołaniem okazała się chemia kwantowa, z pozoru nie miała nic wspólnego z przyziemną, szarooką, stosunkowo wysoką Marynią. Adaś – co oczywiste – akceptował obie siostry, ale ubóstwiał tylko jedną z nich, drugiej natomiast nie mógł rozgryźć.
 — Widzisz, przyszłam się tobą zaopiekować, ale twój pan poeta chyba doskonale wywiązuje się z tego zadania — powiedziała i mrugnęła do siostry, opadając na wytarty fotel obok kanapy.
O właśnie. Pan poeta. To też było dziwne.
— Co prawda, lekarzem ani nawet chemikiem nie jestem, ale ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie zrobię Maryni krzywdy. — Adaś rozsiadł się wygodnie na kanapie. — Jak tam w pracy, Joasiu?
Joanna nie lubiła zdrobnień, ale Adaś po prostu nie mógł się powstrzymać, chociaż wiedział, że… Zaiste, bolesne są szturchnięcia Maryni.
— Doskonale, Adamie  — odparła Joanna, nawet nie mrugnąwszy. — Coraz lepiej wręcz.
— Poza pracą również — odezwała się konspiracyjnie Marynia, chociaż przez zatkany nos jej szept nie miał takiego efektu. — Nareszcie ma zamiar nam kogoś przedstawić.
Gdyby Adaś mógł, udawałby, że życie miłosne jego prawie-szwagierki nie istnieje, bo nie był to temat, któremu chciałby poświęcić myśli, ale, niestety, miłość boli, a Marynia nakazywała, by okazał choć minimum zainteresowania.
— O — wykrzesał z siebie. — Naprawdę? To świetnie?
Jego entuzjazm był mało przekonywający, ale Joanna uśmiechnęła się mimo wszystko i Adaś ze zdziwieniem zauważył, że kiedy naprawdę tego chce, siostra jego ukochanej potrafi wyglądać na zadowoloną z życia.
Carpe diem zazwyczaj nie było dewizą Joanny. Maryni też nie, jeśli już o tym mowa. Kiedy pewnego dnia dawno, dawno temu Adaś postanowił być romantyczny i zaciągnął ją na nocny spacer w blasku księżyca, dostała kataru i dobitnie okazała mu swoje niezadowolenie, twierdząc, że odpowiednim strojem na taplanie się w bagnie są kalosze i wodoodporna kurtka, a nie piękne buty i sukienka, która niegdyś była biała, a po owej romantycznej przygodzie stała się brązowo-zielona.
To trochę zabiło romantyzm, ale i sprawiło, że Adaś bardziej zainteresował się tą specyficzną osóbką.
— To kiedy go poznamy? — zapytała Marynia, wytrącając ukochanego z otchłani jego myśli.
— Nie wiem — zawahała się Joanna. — W przyszły weekend, może? Nie chcę, żebyś chora leciała gdzieś na złamanie karku, wiesz.
   Pod uważnym spojrzeniem Maryni przeczesała ręką jasne włosy i usiłowała zmienić pozycję na fotelu tak, żeby nie było widać, że nagle poczuła się odrobinę nieswojo. Adaś poczuł dumę, że to zauważył – zwłaszcza, że specjalnie usiłowała nie patrzeć w oczy ani jemu, ani Maryni, aczkolwiek miał wrażenie, że zwłaszcza jemu.
— No dobrze — westchnęła Marynia. — Tym razem postaram się uwierzyć, że tak się wszyscy troszczycie o moje zdrowie, ale ten numer przejdzie tylko raz. A teraz, Adaś, może przyniósłbyś trochę tego marchewkowego ciasta, co? Leży w lodówce. — Podpowiedziała, a w jej głosie była ta specjalna, niebezpieczna nuta, która momentami wzbudzała w Adasiu dreszcz ekscytacji, a w tym momencie znaczyła „subtelnie daję znać, żebyś robił, co mówię, bo mogę być mniej subtelna”.
Adaś zerwał się i, pogwizdując, uciekł do kuchni. Krojenie ciasta i obserwowanie przez okno, jak wóz asenizacyjny zastawia bramę budynku naprzeciwko, pochłonęły go na tyle, że prawie nie usłyszał dochodzącego z pokoju szmeru gorączkowo przeprowadzanej cichej rozmowy. Starał się nie podsłuchiwać – do tego stopnia, że specjalnie pobrzęczał szklankami w zlewie (w tym ferworze jedną stłukł), a zanim przekroczył próg kuchni, potupał głośno przed progiem, poniewczasie zdając sobie sprawę, że Marciniak z dołu właśnie odsypia nocny dyżur i pewnie znowu się zemści, stukając nocą w kaloryfer.
Kiedy odstawił talerz z ciastem i talerzyki na stół, Marynia i Joanna były pochłonięte jakąś szalenie interesującą rozmową, z której Adaś zrozumiał tyle, że chodziło o to, jak się ubrać do opery. Chyba. Nigdy nie można ufać męskiemu instynktowi w takich sprawach, nawet Poirot by się z tym zgodził.
A właśnie – czy to, czego Marynia tak bardzo nie chce oddać do biblioteki, to czasem nie „Morderstwo w Orient Expressie”? Trzeba się tym zainteresować… 


Przeziębienie i grypa to zło, ale i okazja, by nadrobić to, do czego nie pozwalał się zabrać (wymieniony) niedziałający sprzęt. Teraz wszystko działa, więc powinno być lepiej.