Dom to było dla Adasia miejsce szczęśliwe. Ciche, miękkie,
pachnące świeczkami Maryni i, przede wszystkim, ciepłe (co w październiku
stawało się jego znaczącą zaletą).
Nasz poznański poeta lubił wracać popołudniami do swojego
mieszkania, wywijając parasolem i pozwalając, by wiatr mierzwił mu wiecznie
splątane jasnobrązowe włosy, a szalik powiewał za nim i — okazjonalnie — owijał
się wokół znaków drogowych, a nieubłagane siły fizyki kazały mu się zatrzymać
gwałtownie i rozmasować obolałe gardło.
Ale po tym wszystkim Adaś przeskakiwał po dwa stopnie drewnianych,
trzeszczących schodów, nogą odtrącał przesiadującego na klatce kota, obracał klucz
w zamku i wchodził do domu, gdzie wszystko było przyjazne, na stoliku pełgały
pomarańczowe świeczki...
A z pokoju obok dochodziły głośne kichnięcia.
Adaś z pietyzmem złożył szalik w kosteczkę i położył go na
szafce. Następnie zzuł buty i cichutko wychylił się przez framugę.
— Cześć, Adaś. — Marynia usiłowała mu pomachać, ale jej ręka
szybko opadła na szary koc, którym się owinęła.
Wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy; czerwona, zakatarzona, z
toną chusteczek wokół.
— Cześć — odparł Adaś, drobiąc ostrożnymi kroczkami przez dywan.
— Nadal źle się czujesz?
Coś mówiło mu, że zadawanie oczywistych pytań to element tego
poruszania się z wielką ostrożnością, wymaganą w kontaktach z chorymi
kobietami. Mówiło mu też, że należy się tego trzymać, bo można skończyć z głową
rozbitą doniczką.
W odpowiedzi Marynia kichnęła głośno, a chusteczki z jej kolan
sturlały się na podłogę.
Zaczęło się od kaszlu, niezbyt zresztą mocnego i prawie
niezauważalnego. Potem do kaszlu dołączył ból krzyża, aż w końcu w niedzielę
rano Adaś znalazł Marynię skuloną w łazience w pozycji embrionalnej,
obejmującą ramionami kosz na pranie,
mamroczącą „za jakie milijony cierpię te katusze?”. Cztery dni, jedną wizytę na
ostrym dyżurze i jedną u lekarza rodzinnego później Marynia czuła się trochę
lepiej, ale i tak przez większość czasu zdolna była jedynie czołgać się między
łóżkiem i kanapą, ewentualnie oglądać „Rodzinę Borgiów”, bo z jakiegoś powodu ta
produkcja nie powodowała u niej koszmarnego bólu głowy.
W poniedziałek Adaś uznał, że nie może zostawić jej samej, więc
postanowił się poświęcić i dopilnować, żeby w malignie nie uczyniła sobie
żadnej krzywdy. Jego poświęcenie okazało się zasadne, bo Maryni zrobiło się
słabo, kiedy akurat zabierała się do krojenia bochenka chleba. Ręcznie.
Tasakiem. Adaś mógł bohatersko wkroczyć do akcji i na własnych rękach wynieść
ukochaną na kanapę, gdzie otulił ją kocem aż po samą szyję.
We wtorek Marynia czuła się lepiej, więc Adaś powrócił w mury
liceum, gdzie powitała go niezłomna klasa 2”e”, której mózgi przesiąknięte były
pompą sodowo-potasową. Adaś nie mógł konkurować ani z sodem, ani z potasem,
więc z pełnym goryczy westchnieniem przeprowadził lekcję w formie wykładu,
mówiąc powoli i z pełną świadomością, że reneizm będzie dla tych przyszłych,
pożal się Boże, lekarzy, czarną magią, jeżeli nie czymś gorszym.
A potem nadeszła środa. Marynia upierała się przez telefon, że
zdrowieje, syrop na kaszel jest obrzydliwy i Adaś może zapomnieć, że ktokolwiek
kiedykolwiek zdoła wypić nalewkę jego matki, składającą się wyłącznie z malin i
czystej wódki.
Otulona jego czarnym jak zimowa noc, mięciutkim szlafrokiem
frotte, leżała na kanapie, a rząd kubków we wszystkich kolorach i kształtach
zajmował parapet. Radio grało cicho, a na stoliku leżał odwrócony grzbietem do
góry egzemplarz „Potopu”, który Marynia czytywała w chwilach choroby,
twierdząc, że inaczej przez Sienkiewicza się przebrnąć nie da. Dlaczego
postanawiała się katować właśnie w ten sposób, to pozostawało dla Adasia
zagadką. Pewnie miało jakiś związek z hormonami.
— Brałaś leki?
Marynia pokiwała smętnie głową.
— Prawie nie mam gorączki — oznajmiła niemal radośnie.
Adaś wziął to za dobrą monetę i podszedł bliżej. Szybko cmoknął
ukochaną w czoło i odłożył na stół siatkę pełną leków, zakupionych w aptece w
centrum. Pani magister była zachwycona, mogąc mu udzielić wskazówek,
stwierdziła ponadto: „Wie pan, ja spotykam wielu mężczyzn, którzy nie bardzo
wiedzą, po co ich żony wysłały, ale niewielu się tym aż tak przejmuje”. Adaś
obrzuciłby ją podejrzliwym spojrzeniem, ale ponieważ uśmiechała się
dobrotliwie, zrezygnował.
W pokoju było dość duszno – rzecz do przewidzenia, Marynia
sztywno trzymała się zasady, że choremu musi być przede wszystkim ciepło,
zręcznie omijając kwestię gromadzącego się w powietrzu radonu i szwadronu
zarazków. Adaś miał zamiar podejść do okna i otworzyć je szeroko, ale coś
szczęknęło za jego plecami i kobiecy głos powiedział:
— Czy ja słyszałam
właśnie Adama?
Adaś nie podskoczył z
krzykiem tylko dlatego, że wiedział, iż Marynia bacznie go obserwuje. Zamiast
tego obrócił się powoli i z wzorcowo udawanym entuzjazmem zakrzyknął:
— Ach, Joanna! Jak miło cię widzieć!
Tak naprawdę miał wrażenie, że trzewia zwijają mu się w ósemkę.
Nie chodziło o to, że nie lubił Joanny.
To było niewłaściwe słowo. Dość rzec, że sytuacja między nimi była… niejasna.
Zacznijmy od tego, że Joanna była zupełnie niepodobna do
siostry. Drobniutka, zwiewna blondynka o zielonych oczach, której życiowym
powołaniem okazała się chemia kwantowa, z pozoru nie miała nic wspólnego z
przyziemną, szarooką, stosunkowo wysoką Marynią. Adaś – co oczywiste –
akceptował obie siostry, ale ubóstwiał tylko jedną z nich, drugiej natomiast
nie mógł rozgryźć.
— Widzisz, przyszłam się
tobą zaopiekować, ale twój pan poeta chyba doskonale wywiązuje się z tego
zadania — powiedziała i mrugnęła do siostry, opadając na wytarty fotel obok
kanapy.
O właśnie. Pan poeta. To też było dziwne.
— Co prawda, lekarzem ani nawet chemikiem nie jestem, ale
ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie zrobię Maryni krzywdy. — Adaś
rozsiadł się wygodnie na kanapie. — Jak tam w pracy, Joasiu?
Joanna nie lubiła zdrobnień, ale Adaś po prostu nie mógł się
powstrzymać, chociaż wiedział, że… Zaiste, bolesne są szturchnięcia Maryni.
— Doskonale, Adamie —
odparła Joanna, nawet nie mrugnąwszy. — Coraz lepiej wręcz.
— Poza pracą również — odezwała się konspiracyjnie Marynia,
chociaż przez zatkany nos jej szept nie miał takiego efektu. — Nareszcie ma
zamiar nam kogoś przedstawić.
Gdyby Adaś mógł, udawałby, że życie miłosne jego
prawie-szwagierki nie istnieje, bo nie był to temat, któremu chciałby poświęcić
myśli, ale, niestety, miłość boli, a Marynia nakazywała, by okazał choć minimum
zainteresowania.
— O — wykrzesał z siebie. — Naprawdę? To świetnie?
Jego entuzjazm był mało przekonywający, ale Joanna uśmiechnęła
się mimo wszystko i Adaś ze zdziwieniem zauważył, że kiedy naprawdę tego chce,
siostra jego ukochanej potrafi wyglądać na zadowoloną z życia.
Carpe diem zazwyczaj nie
było dewizą Joanny. Maryni też nie, jeśli już o tym mowa. Kiedy pewnego dnia
dawno, dawno temu Adaś postanowił być romantyczny i zaciągnął ją na nocny
spacer w blasku księżyca, dostała kataru i dobitnie okazała mu swoje
niezadowolenie, twierdząc, że odpowiednim strojem na taplanie się w bagnie są
kalosze i wodoodporna kurtka, a nie piękne buty i sukienka, która niegdyś była
biała, a po owej romantycznej przygodzie stała się brązowo-zielona.
To trochę zabiło romantyzm, ale i sprawiło, że Adaś bardziej
zainteresował się tą specyficzną osóbką.
— To kiedy go poznamy? — zapytała Marynia, wytrącając ukochanego
z otchłani jego myśli.
— Nie wiem — zawahała się Joanna. — W przyszły weekend, może?
Nie chcę, żebyś chora leciała gdzieś na złamanie karku, wiesz.
Pod uważnym spojrzeniem
Maryni przeczesała ręką jasne włosy i usiłowała zmienić pozycję na fotelu tak,
żeby nie było widać, że nagle poczuła się odrobinę nieswojo. Adaś poczuł dumę,
że to zauważył – zwłaszcza, że specjalnie usiłowała nie patrzeć w oczy ani
jemu, ani Maryni, aczkolwiek miał wrażenie, że zwłaszcza jemu.
— No dobrze — westchnęła Marynia. — Tym razem postaram się
uwierzyć, że tak się wszyscy troszczycie o moje zdrowie, ale ten numer
przejdzie tylko raz. A teraz, Adaś, może przyniósłbyś trochę tego marchewkowego
ciasta, co? Leży w lodówce. — Podpowiedziała, a w jej głosie była ta specjalna,
niebezpieczna nuta, która momentami wzbudzała w Adasiu dreszcz ekscytacji, a w
tym momencie znaczyła „subtelnie daję znać, żebyś robił, co mówię, bo mogę być
mniej subtelna”.
Adaś zerwał się i, pogwizdując, uciekł do kuchni. Krojenie
ciasta i obserwowanie przez okno, jak wóz asenizacyjny zastawia bramę budynku
naprzeciwko, pochłonęły go na tyle, że prawie nie usłyszał dochodzącego z
pokoju szmeru gorączkowo przeprowadzanej cichej rozmowy. Starał się nie
podsłuchiwać – do tego stopnia, że specjalnie pobrzęczał szklankami w zlewie (w
tym ferworze jedną stłukł), a zanim przekroczył próg kuchni, potupał głośno
przed progiem, poniewczasie zdając sobie sprawę, że Marciniak z dołu właśnie
odsypia nocny dyżur i pewnie znowu się zemści, stukając nocą w kaloryfer.
Kiedy odstawił talerz z ciastem i talerzyki na stół, Marynia i
Joanna były pochłonięte jakąś szalenie interesującą rozmową, z której Adaś
zrozumiał tyle, że chodziło o to, jak się ubrać do opery. Chyba. Nigdy nie
można ufać męskiemu instynktowi w takich sprawach, nawet Poirot by się z tym
zgodził.
A właśnie – czy to, czego Marynia tak bardzo nie chce oddać do
biblioteki, to czasem nie „Morderstwo w Orient Expressie”? Trzeba się tym
zainteresować…
Przeziębienie i grypa to zło, ale i okazja, by nadrobić to, do czego nie pozwalał się zabrać (wymieniony) niedziałający sprzęt. Teraz wszystko działa, więc powinno być lepiej.