niedziela, 15 grudnia 2013

In vino veritas 1 komentarz :


Wyszło tak, że absztyfikanta Joanny poznali dopiero w listopadzie.
— Jak myślisz, czerwona czy niebieska? — pytała Marynia, usiłując się przejrzeć w dostępnej przestrzeni lustra w sypialni. Adaś, rozłożony na łóżku z „Księciem”, w którym usiłował znaleźć takie jedno zdanie, od pół godziny przyglądał się już jej wysiłkom i próbom zrobienia się na bóstwo.
Okolicznością wysoce niesprzyjającą pracy naukowej był fakt, że nawet jej wychodziło.
— Niebieska — zawyrokował Adaś po chwili. Marynia jeszcze raz przejrzała się w lustrze i zmarszczyła brwi z wyrazem niezdecydowania na twarzy.
— No nie wiem, czerwona chyba leży trochę lepiej…
Niebożę Adaś rzucił okiem na zegarek, częściowo skryty w pościeli.
— Skarbie, nie chcę ci przeszkadzać w rozterkach egzystencjalnych, ale za kwadrans musimy wyjść, bo się spóźnimy.
Marynia niecierpliwie machnęła ręką.
— Wyglądałabyś przepięknie nawet w worku po ziemniakach. — Adaś ponowił próbę. — Załóż coś niewymyślnego, weź klucze i jedziemy.
— Umiesz rozmawiać z kobietami — mruknęła jego muza cokolwiek niezachęcająco, odwieszając niebieską sukienkę do szafy. Adaś westchnął w duchu i przewrócił stronę „Księcia”.
Mniej więcej dwadzieścia minut później nieco zdenerwowana Marynia i niezbyt przejęty Adaś ruszyli po chyboczących się płytkach chodnikowych w stronę przystanku tramwajowego. Ulice były prawie puste, widocznie w sobotni wieczór wszyscy woleli siedzieć w ciepłych mieszkaniach. Marynia udawała, że przejmujący ziąb wcale nie przenika przez jej cienkie rajstopy, ale nie oponowała, kiedy Adaś przygarnął ją ciasno do siebie.
— Dobrze, może te buty to faktycznie nie był najlepszy wybór — przyznała, obejmując go w pasie. Ponad jej ramieniem Adaś wypatrywał na horyzoncie delikatnego łuku zielonej gąsienicy, żywiąc nadzieję, że będzie to ciepłe, śliczne Tramino, w miarę możliwości niewypełnione nierogacizną poznańską w wieku okołogimnazjalnym. A potem coś wpadło mu do głowy.
— Czy ty w ogóle wiesz cokolwiek o człowieku, którego mamy dzisiaj poznać?
Marynia potrząsnęła głową.
— Nie wierzę. Jesteście przecież siostrami, a kobiety… no, rozmawiają przecież o takich sprawach.
— Co, myślisz, że znam jego PESEL, miejsce urodzenia i numer paszportu? — zapytała drwiąco Marynia, podnosząc wzrok.
— No… nie. Ale na pewno wiesz chociaż, jak się nazywa.
— Imię zaczyna się na „J”, ale zawsze zapominam, co jest dalej. Chyba Janusz. Albo Julian — oświadczyła z niezbyt głębokim namysłem, wychylając się po raz kolejny w stronę rozkładu jazdy.
— Albo Juliusz — rzucił kwaśno Adaś.
— Możliwe — przyznała Marynia obojętnie, przestępując z nogi na nogę.
Adaś zamierzał powiedzieć coś na temat zadziwiającego funkcjonowania jej pamięci, zdolnej do wypominania po latach jednego nieszczęsnego spaceru, natomiast odmawiającej zapamiętania kilku prostych a użytecznych szczegółów, ale błyszczący nowością tramwaj właśnie podjechał, zatrzymując się tak gwałtownie, że kilku z pasażerów aż przytuliło się do szyb.
Westchnąwszy sobie w duchu, Adaś puścił Marynię przodem i pozwolił jej zająć miejsce, szykując się na kolejny wieczór pełen przygód.
Szybko zresztą okazało się, że czas istotnie minie mu rozrywkowo. Przede wszystkim, restauracja wyglądała zachęcająco. I drogo. Adaś nie był pewien, ile pieniędzy posiada na karcie kredytowej, ale istniała całkiem realna możliwość, że jest to ilość niewystarczająca, a sama ta myśl wystarczyła, by podnieść mu nieco adrenalinę.
Po drugie, jego prawie szwagierka wyglądała – wedle ogólnie obowiązujących standardów, oczywista – olśniewająco. Adaś, który widywał ją zazwyczaj albo w dżinsach i za dużym, wełnianym swetrze, albo w marynarce i prostych spodniach, nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że Joanna jest w stanie włożyć tyle energii we własny wygląd. To zaprowadziło go do niezbyt wyszukanej konkluzji, że dzisiejszy wieczór jest dla niej ważny, a ten wniosek z kolei rozbudził w nim niepohamowaną ciekawość. Kim jest ten tajemniczy człowiek, który wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi zdobył serce Żelaznej Joanny?
Na to ostatnie pytanie szybko poznał odpowiedź.
Joanna powitała ich uśmiechem pełnym ulgi i radości. Uściskała serdecznie Marynię, skomplementowała jej sukienkę i buty, wymieniły parę klasycznych, siostrzanych zachwytów, po czym odwróciła się w stronę człowieka, który do tej pory stał obok niej, ale skryty nieco za olbrzymim fikusem sprężystym. Kiedy tylko Joanna zaczęła do niego mówić, wyłonił się zza liści, a Adaś omal nie dostał ataku apopleksji.
Człowiekowi temu było na imię Juliusz.
Co więcej, jak Poznań długi i szeroki, dla Adama istniał tylko jeden jedyny Juliusz - i oczywiście ten właśnie stał przed nim z ujmującym uśmiechem.
Adaś zdębiał.
Miał ochotę wybiec gwałtownie; potem szybko przewartościował swoje priorytety i zdecydował się na wyjście w idealnym, wyniosłym milczeniu. Albo przynajmniej na dużą dozę paraliżująco lodowatej uprzejmości.
W każdym razie jego plan nie zakładał Maryni, witającej się z Juliuszem nie tylko po imieniu, ale także jak przystało na starych znajomych.
Po chwili zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego z wyczekiwaniem; Joanna odrobinę wyzywająco, Juliusz z pewnym zmieszaniem, a Marynia ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem. To ostatnie pomogło Adasiowi podjąć decyzję.
— Juliusz! — zakrzyknął radośnie i odrobinę za głośno. — Jak dobrze cię widzieć!
Tym sposobem pierwsze lody zostały przełamane. Nim usiedli do stolika, Adaś był już święcie przekonany, że to wszystko to tylko rodzaj jakiegoś głupiego żartu, w którym – czego można się było spodziewać – pierwsze skrzypce grała Joanna, ale uczestnictwo Maryni było już co najmniej bolesne. Dziwne było to, że Juliusz najwyraźniej starał się zachowywać przyzwoicie – jakby choć trochę mu zależało. Zamówił przystawki. Zabawiał damy kurtuazyjną rozmową. Pochwalił strój i uczesanie Maryni, po raz drugi wyraził zachwyt dla aparycji damy swojego serca, a z rozpędu skomplementował także krawat i buty Adasia, poniewczasie orientując się, że popełnił delikatne faux pas.
      Przez pierwszą część kolacji Adaś starał się zachowywać uprzejmie, ale z dystansem. Z dyskretnych kopnięć Maryni wywnioskował, że nie bardzo mu to wychodziło. Starał się więc bardziej, dla uspokojenia zażywając wyśmienitego wina, które podano do przystawek i które wyglądało doprawdy zbyt zachęcająco, by można było się mu oprzeć.
      Kiedy podano kaczkę w pomarańczach, Adaś zrozumiał, że wprawił się w stan lekkiego upojenia alkoholowego.
      Na szczęście Juliusz nie wyglądał lepiej.
      — I wtedy, uważasz, dyrektor wchodzi, a paprotka Kalemby bum!, z półeczki i elegancko fruuu!, wprost na jego tupecik! — kończył opowieść, wycierając wierzchem dłoni cisnące mu się do oczu łzy rozbawienia. Adaś wbrew sobie musiał przyznać, że znalazł tę historię wyjątkowo porywającą i parskał w serwetkę, krztusząc się kawałkiem pomarańczy.
      Joanna i Marynia wymieniły między sobą spojrzenia pełne jednocześnie ulgi i zażenowania.
      — O, a pamiętasz… – Adaś  spróbował dokończyć zdanie, ale przerwał mu własny śmiech. — Pamiętasz może — brnął dzielnie, krztusząc się trochę — tę wielką tablicę na półpiętrze?
      Juliuszowi łzy pociekły ciurkiem.
      — Ach, jakże bym mógł zapomnieć! — odezwał się radośnie. — Tablica Wstydu, postrach przyłapanych na paleniu za szkołą…
      — Wywieszanie ich nazwisk było jednak trochę okrutne — rzekł Adaś z zamyśleniem.
      — Nie, wcale nie. — Juliusz machnął ręką. — Nie bez powodu ktoś kiedyś przemalował „wstydu” na „sławy”. Uczniowie walczyli o te trzydzieści centymetrów kwadratowych przestrzeni.
      Zapadła przerywania krótkimi westchnieniami cisza, podczas której panowie kontemplowali wzloty i upadki swojej kariery zawodowej. Po chwili Joanna brzęknęła sztućcami, chrząknęła znacząco i podniosła kieliszek z winem.
      — Chciałabym wznieść toast — zaczęła rzeczowo, kiedy panowie rozpaczliwie usiłowali wrócić do rzeczywistości. — Za dzisiaj i za to spotkanie.
      — Dołączam się do toastu — podjął szybciutko Juliusz. — Ale chciałbym wznieść jeszcze osobny, za Joannę. — Obrócił się w jej stronę. — Trudno doprawdy opisać, ile poznanie ciebie zmieniło w moim życiu, a wszystko na lepsze. Już teraz dziękuję za każdy dzień, który z tobą spędzam, a chciałbym, żeby ich było jeszcze więcej. — Uśmiechnął się rzewnie.
      Joanna wyglądała na wzruszoną. Maryni też lekko drżała ręka. Adaś natomiast poczuł tak gwałtowny przypływ uczuć, że do oczu nabiegły mu łzy, pociągnął więc nosem głośno i przeciągle, aż wszyscy podskoczyli.
      — Piękne — przyznał, czując, że coś drapie go w gardle. — Ach, kochajmy się wszyscy!
      Kieliszki spotkały się w górze tak gwałtownie, że kilka kropel spadło na śnieżnobiały obrus.

***

      — Nie było tak źle, prawda? — rzuciła lekko Marynia, wyplątując się przed lustrem z szalika.
      Adaś, który właśnie zwycięsko wyszedł z potyczki ze zdradliwymi supłami na sznurowadłach, podniósł na nią lekko rozkojarzony wzrok.
      — Relatywnie dobrze — przyznał, a potem uderzyło go nagle, jak pięknie wygląda Marynia w tej sukience i w tym świetle.
      — Myślałam, że nie zapanujesz nad sobą — przyznała się Marynia, z westchnieniem ulgi zsuwając z nóg buty. Zachwiała się przy tym lekko, co Adaś uznał za doskonały pretekst, by móc złapać ją w pasie i uratować od straszliwego upadku na wycieraczkę.
      — Czy ty nie jesteś czasem lekko pijany? — zapytała drwiąco, nie uciekając jednakowoż z ciepłych objęć.
      — Nie aż tak — odparł szczerze Adaś. — Spróbuj, zapytaj mnie o coś. Tylko nie o wzór na deltę, tego nie zapamiętałem nigdy.
      — No dobrze. Powiedz mi, dlaczego kochamy Słowackiego?
      — Bo Słowacki wielkim poetą był! — odparł natychmiast Adaś. — Widzisz? Kojarzę. Coś tam w mózgu jeszcze działa. Chociaż jakby mniej, kiedy… — pociągnął nosem. — Zmieniłaś perfumy?
      — Zauważyłeś! — ucieszyła się Marynia odruchowo i może trochę wbrew sobie. — Popatrz, a już byłam przekonana, że wino przytępiło ci zmysły.
      — Owszem, to było doskonałe wino — przyznał Adaś — ale nie aż tak wyśmienite, żeby mogło równać się z tobą, kochanie.
      Marynia roześmiała się głośno.
      — Czytasz za dużo szmatławych książek — powiedziała, rozweselona. — Ale lubię, kiedy wpadasz w ten stan czarująco złej poetyckości.
   — Jako poeta powinienem się teraz obrazić — rzucił żartobliwie Adaś.
   — Jako poeta powinieneś wymyślić więcej takich pochlebstw — poprawiła go Marynia, szybko wspięła się na palce i pocałowała go w nos. 


Pierwszy śnieg przyszedł i poszedł, ale bez obaw, podobno na Święta ma być biało!

czwartek, 21 listopada 2013

Hospes hospiti sacer 1 komentarz :



Dom to było dla Adasia miejsce szczęśliwe. Ciche, miękkie, pachnące świeczkami Maryni i, przede wszystkim, ciepłe (co w październiku stawało się jego znaczącą zaletą).
Nasz poznański poeta lubił wracać popołudniami do swojego mieszkania, wywijając parasolem i pozwalając, by wiatr mierzwił mu wiecznie splątane jasnobrązowe włosy, a szalik powiewał za nim i — okazjonalnie — owijał się wokół znaków drogowych, a nieubłagane siły fizyki kazały mu się zatrzymać gwałtownie i rozmasować obolałe gardło.
Ale po tym wszystkim Adaś przeskakiwał po dwa stopnie drewnianych, trzeszczących schodów, nogą odtrącał przesiadującego na klatce kota, obracał klucz w zamku i wchodził do domu, gdzie wszystko było przyjazne, na stoliku pełgały pomarańczowe świeczki...
A z pokoju obok dochodziły głośne kichnięcia.
Adaś z pietyzmem złożył szalik w kosteczkę i położył go na szafce. Następnie zzuł buty i cichutko wychylił się przez framugę.
— Cześć, Adaś. — Marynia usiłowała mu pomachać, ale jej ręka szybko opadła na szary koc, którym się owinęła.
Wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy; czerwona, zakatarzona, z toną chusteczek wokół.
— Cześć — odparł Adaś, drobiąc ostrożnymi kroczkami przez dywan. — Nadal źle się czujesz?
Coś mówiło mu, że zadawanie oczywistych pytań to element tego poruszania się z wielką ostrożnością, wymaganą w kontaktach z chorymi kobietami. Mówiło mu też, że należy się tego trzymać, bo można skończyć z głową rozbitą doniczką.
W odpowiedzi Marynia kichnęła głośno, a chusteczki z jej kolan sturlały się na podłogę.
Zaczęło się od kaszlu, niezbyt zresztą mocnego i prawie niezauważalnego. Potem do kaszlu dołączył ból krzyża, aż w końcu w niedzielę rano Adaś znalazł Marynię skuloną w łazience w pozycji embrionalnej, obejmującą  ramionami kosz na pranie, mamroczącą „za jakie milijony cierpię te katusze?”. Cztery dni, jedną wizytę na ostrym dyżurze i jedną u lekarza rodzinnego później Marynia czuła się trochę lepiej, ale i tak przez większość czasu zdolna była jedynie czołgać się między łóżkiem i kanapą, ewentualnie oglądać „Rodzinę Borgiów”, bo z jakiegoś powodu ta produkcja nie powodowała u niej koszmarnego bólu głowy.
W poniedziałek Adaś uznał, że nie może zostawić jej samej, więc postanowił się poświęcić i dopilnować, żeby w malignie nie uczyniła sobie żadnej krzywdy. Jego poświęcenie okazało się zasadne, bo Maryni zrobiło się słabo, kiedy akurat zabierała się do krojenia bochenka chleba. Ręcznie. Tasakiem. Adaś mógł bohatersko wkroczyć do akcji i na własnych rękach wynieść ukochaną na kanapę, gdzie otulił ją kocem aż po samą szyję.
We wtorek Marynia czuła się lepiej, więc Adaś powrócił w mury liceum, gdzie powitała go niezłomna klasa 2”e”, której mózgi przesiąknięte były pompą sodowo-potasową. Adaś nie mógł konkurować ani z sodem, ani z potasem, więc z pełnym goryczy westchnieniem przeprowadził lekcję w formie wykładu, mówiąc powoli i z pełną świadomością, że reneizm będzie dla tych przyszłych, pożal się Boże, lekarzy, czarną magią, jeżeli nie czymś gorszym.
A potem nadeszła środa. Marynia upierała się przez telefon, że zdrowieje, syrop na kaszel jest obrzydliwy i Adaś może zapomnieć, że ktokolwiek kiedykolwiek zdoła wypić nalewkę jego matki, składającą się wyłącznie z malin i czystej wódki.
Otulona jego czarnym jak zimowa noc, mięciutkim szlafrokiem frotte, leżała na kanapie, a rząd kubków we wszystkich kolorach i kształtach zajmował parapet. Radio grało cicho, a na stoliku leżał odwrócony grzbietem do góry egzemplarz „Potopu”, który Marynia czytywała w chwilach choroby, twierdząc, że inaczej przez Sienkiewicza się przebrnąć nie da. Dlaczego postanawiała się katować właśnie w ten sposób, to pozostawało dla Adasia zagadką. Pewnie miało jakiś związek z hormonami.
— Brałaś leki?
Marynia pokiwała smętnie głową.
— Prawie nie mam gorączki — oznajmiła niemal radośnie.
Adaś wziął to za dobrą monetę i podszedł bliżej. Szybko cmoknął ukochaną w czoło i odłożył na stół siatkę pełną leków, zakupionych w aptece w centrum. Pani magister była zachwycona, mogąc mu udzielić wskazówek, stwierdziła ponadto: „Wie pan, ja spotykam wielu mężczyzn, którzy nie bardzo wiedzą, po co ich żony wysłały, ale niewielu się tym aż tak przejmuje”. Adaś obrzuciłby ją podejrzliwym spojrzeniem, ale ponieważ uśmiechała się dobrotliwie, zrezygnował.
W pokoju było dość duszno – rzecz do przewidzenia, Marynia sztywno trzymała się zasady, że choremu musi być przede wszystkim ciepło, zręcznie omijając kwestię gromadzącego się w powietrzu radonu i szwadronu zarazków. Adaś miał zamiar podejść do okna i otworzyć je szeroko, ale coś szczęknęło za jego plecami i kobiecy głos powiedział:
   — Czy ja słyszałam właśnie Adama?
   Adaś nie podskoczył z krzykiem tylko dlatego, że wiedział, iż Marynia bacznie go obserwuje. Zamiast tego obrócił się powoli i z wzorcowo udawanym entuzjazmem zakrzyknął:
— Ach, Joanna! Jak miło cię widzieć!
Tak naprawdę miał wrażenie, że trzewia zwijają mu się w ósemkę. Nie chodziło o to, że nie lubił Joanny. To było niewłaściwe słowo. Dość rzec, że sytuacja między nimi była… niejasna.
Zacznijmy od tego, że Joanna była zupełnie niepodobna do siostry. Drobniutka, zwiewna blondynka o zielonych oczach, której życiowym powołaniem okazała się chemia kwantowa, z pozoru nie miała nic wspólnego z przyziemną, szarooką, stosunkowo wysoką Marynią. Adaś – co oczywiste – akceptował obie siostry, ale ubóstwiał tylko jedną z nich, drugiej natomiast nie mógł rozgryźć.
 — Widzisz, przyszłam się tobą zaopiekować, ale twój pan poeta chyba doskonale wywiązuje się z tego zadania — powiedziała i mrugnęła do siostry, opadając na wytarty fotel obok kanapy.
O właśnie. Pan poeta. To też było dziwne.
— Co prawda, lekarzem ani nawet chemikiem nie jestem, ale ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie zrobię Maryni krzywdy. — Adaś rozsiadł się wygodnie na kanapie. — Jak tam w pracy, Joasiu?
Joanna nie lubiła zdrobnień, ale Adaś po prostu nie mógł się powstrzymać, chociaż wiedział, że… Zaiste, bolesne są szturchnięcia Maryni.
— Doskonale, Adamie  — odparła Joanna, nawet nie mrugnąwszy. — Coraz lepiej wręcz.
— Poza pracą również — odezwała się konspiracyjnie Marynia, chociaż przez zatkany nos jej szept nie miał takiego efektu. — Nareszcie ma zamiar nam kogoś przedstawić.
Gdyby Adaś mógł, udawałby, że życie miłosne jego prawie-szwagierki nie istnieje, bo nie był to temat, któremu chciałby poświęcić myśli, ale, niestety, miłość boli, a Marynia nakazywała, by okazał choć minimum zainteresowania.
— O — wykrzesał z siebie. — Naprawdę? To świetnie?
Jego entuzjazm był mało przekonywający, ale Joanna uśmiechnęła się mimo wszystko i Adaś ze zdziwieniem zauważył, że kiedy naprawdę tego chce, siostra jego ukochanej potrafi wyglądać na zadowoloną z życia.
Carpe diem zazwyczaj nie było dewizą Joanny. Maryni też nie, jeśli już o tym mowa. Kiedy pewnego dnia dawno, dawno temu Adaś postanowił być romantyczny i zaciągnął ją na nocny spacer w blasku księżyca, dostała kataru i dobitnie okazała mu swoje niezadowolenie, twierdząc, że odpowiednim strojem na taplanie się w bagnie są kalosze i wodoodporna kurtka, a nie piękne buty i sukienka, która niegdyś była biała, a po owej romantycznej przygodzie stała się brązowo-zielona.
To trochę zabiło romantyzm, ale i sprawiło, że Adaś bardziej zainteresował się tą specyficzną osóbką.
— To kiedy go poznamy? — zapytała Marynia, wytrącając ukochanego z otchłani jego myśli.
— Nie wiem — zawahała się Joanna. — W przyszły weekend, może? Nie chcę, żebyś chora leciała gdzieś na złamanie karku, wiesz.
   Pod uważnym spojrzeniem Maryni przeczesała ręką jasne włosy i usiłowała zmienić pozycję na fotelu tak, żeby nie było widać, że nagle poczuła się odrobinę nieswojo. Adaś poczuł dumę, że to zauważył – zwłaszcza, że specjalnie usiłowała nie patrzeć w oczy ani jemu, ani Maryni, aczkolwiek miał wrażenie, że zwłaszcza jemu.
— No dobrze — westchnęła Marynia. — Tym razem postaram się uwierzyć, że tak się wszyscy troszczycie o moje zdrowie, ale ten numer przejdzie tylko raz. A teraz, Adaś, może przyniósłbyś trochę tego marchewkowego ciasta, co? Leży w lodówce. — Podpowiedziała, a w jej głosie była ta specjalna, niebezpieczna nuta, która momentami wzbudzała w Adasiu dreszcz ekscytacji, a w tym momencie znaczyła „subtelnie daję znać, żebyś robił, co mówię, bo mogę być mniej subtelna”.
Adaś zerwał się i, pogwizdując, uciekł do kuchni. Krojenie ciasta i obserwowanie przez okno, jak wóz asenizacyjny zastawia bramę budynku naprzeciwko, pochłonęły go na tyle, że prawie nie usłyszał dochodzącego z pokoju szmeru gorączkowo przeprowadzanej cichej rozmowy. Starał się nie podsłuchiwać – do tego stopnia, że specjalnie pobrzęczał szklankami w zlewie (w tym ferworze jedną stłukł), a zanim przekroczył próg kuchni, potupał głośno przed progiem, poniewczasie zdając sobie sprawę, że Marciniak z dołu właśnie odsypia nocny dyżur i pewnie znowu się zemści, stukając nocą w kaloryfer.
Kiedy odstawił talerz z ciastem i talerzyki na stół, Marynia i Joanna były pochłonięte jakąś szalenie interesującą rozmową, z której Adaś zrozumiał tyle, że chodziło o to, jak się ubrać do opery. Chyba. Nigdy nie można ufać męskiemu instynktowi w takich sprawach, nawet Poirot by się z tym zgodził.
A właśnie – czy to, czego Marynia tak bardzo nie chce oddać do biblioteki, to czasem nie „Morderstwo w Orient Expressie”? Trzeba się tym zainteresować… 


Przeziębienie i grypa to zło, ale i okazja, by nadrobić to, do czego nie pozwalał się zabrać (wymieniony) niedziałający sprzęt. Teraz wszystko działa, więc powinno być lepiej.

niedziela, 27 października 2013

Ab equis ad asinos Brak komentarzy :


— O Boże-Boże-Bożenkooo! — zawył Biernacki, szarpiąc struny zniszczonej już gitary. — Tak bardzo bardzo bardzo cię kooocham....!
Adaś poczuł, że jego plecy powoli przesuwają się po ścianie w dół, a razem z nimi, zgodnie z logiką takiej sytuacji, i reszta jego ciała. Postarał się wycelować tak, by z wyniosłą gracją opaść na zielone żebra kaloryfera, a nie na zakurzoną podłogę.
Powinien był wiedzieć, że dawanie licealistom wolnej ręki w organizowaniu wydarzeń szkolnych źle się kończy. Naprawdę, to aż dziwne, że mgłą zasnuły się lata, kiedy sam był licealistą i przez większość czasu latał jak opętany, usiłując doprowadzić brać uczniowską do porządku, a przynajmniej nie pozwolić jej puścić szkoły z dymem. Niestety, zapomniał wół, jak cielęciem był, zresztą w drugiej „d” brakowało kogoś takiego jak on z lat młodości...
Czego efekty miał właśnie przed sobą.
Oczywiście, to nie tak, że nie miał nad drugą „d” żadnej kontroli. Wręcz przeciwnie, dostał do ręki plan dnia, scenariusz, zobaczył choreografię układów tanecznych, zapoznał się z proponowanym podkładem muzycznym...
Jakoś jedynym, czego nie przećwiczyli, był konkurs. Poinformowano Adasia, że istnieje bardzo popularna obecnie formuła programów telewizyjnych, polegająca na tym, że uczestnik prezentuje jakiś swój talent, a jury ów talent ocenia i przyznaje nagrody. Rolę jury pełniła trójka specjalnie wybranych uczniów, których tożsamość aż do ostatniej chwili pozostała tajemnicą.
Jak się okazało, taką samą tajemnicą pozostały nazwiska uczestników. I ich talenty.
W ciągu ostatniej pół godziny Adaś zobaczył skomplikowany układ gimnastyczny, „Nad pięknym modrym Dunajem” zagrane na butelkach, grupowy popis jedzenia bigosu na czas, jedno bardzo przyjemne wykonanie „Lady in red” oraz nieco mniej przyjemne „My heart will go on”, a wszystko to nagrodzone burzą oklasków. Kiedy na zaimprowizowaną scenę wyszedł z gitarą Biernacki, w swoim wyciągniętym podkoszulku i wytartych dżinsach, mających zapewne nadać mu wygląd gwiazdy rocka, a nie — jak wyszło — chłopaczka z wioski gdzieś w Teksasie, Adaś pomyślał, że Los jednak istnieje. I szczerze go nienawidzi.
To znaczy, czy wczorajsza sprzeczka z wyjątkowo drażliwą Marynią i dzisiejsze docinki Aleksandra nie wystarczyły? Czy uderzenie małym palcem stopy w nogę fotela nie stanowiło wystarczającej kary za te wszystkie razy, kiedy ośmielał się stwierdzić, że jego życiem nie kieruje żaden przypadek, a jedynie siła sprawcza jednostki? Za jakie grzechy trzeba jeszcze cierpieć i to?
Adaś najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od uderzenia pięścią w czoło.
Jednak, co zaskakujące, pierwsza „a”, a zwłaszcza jej żeńska część, z zachwytem wpatrywała się w Biernackiego, wywijającego hołubce na pokrytej szarą gumą podłodze sali gimnastycznej. Zaryzykowawszy spojrzenie w prawo, Adaś przekonał się, że z podobnym zachwytem patrzy na chłopaka mniej więcej siedemdziesiąt procent przedstawicielek płci żeńskiej, zaś mężczyźni to rzucają mu rozbawione spojrzenia, to z niepokojem zerkają na dziewczęta u własnego boku.
Tak czy inaczej, gorzej pewnie być nie mogło, prawda?
Dokładnie w tym momencie Biernacki opadł na kolana, potrząsnął dziko głową i, dysząc ciężko, odrzucił gitarę na bok, pod nogi dyrektora.
— Gdy cię nie widzę! — wrzasnął, wyciągając przed siebie oskarżający palec, co spowodowało nagłe poruszenie w pierwszym rzędzie. — Nie wzdycham! Nie płaczę! Nie tracę zmysłów... kiedy cię zobaczę! Jednakże! — W tym miejscu uczynił znaczącą pauzę i obrócił się do drugiej części widowni. — Gdy cię długo nie oglądam...! Czegoś mi braknie! Kogoś widzieć żądam!
W tym miejscu Adaś wydał z siebie cichutki jęk i przyłożył rękę do twarzy, zostawiając tylko trochę przestrzeni między dwoma palcami. Obok niego ktoś wybuchnął cichym, suchym śmiechem, a Adaś z łatwością poznał, że to Juliusz. Ta gnida, ta salamandra plamista, ten piskorz....! Szydzi z jego pracy, z sukcesów uczniów, z... występu Biernackiego!
O nie, nie ujdzie mu to płazem!
Adaś już, już odejmował rękę od twarzy, już wykonywał mikroruchy, z jego ust już spływała jakaś błyskotliwa myśl, kiedy nagle rozległy się głośne oklaski i gwizdy. Zaraz potem szurnęły krzesła i Adaś, przecierając ze zdumieniem oczy, stał się świadkiem pierwszych w historii tej szkoły owacji na stojąco.
Oklaski trwały i trwały, i nie chciały ustać, więc bezradne jury mogło tylko poudawać, że się naradza, i wręczyć główną nagrodę promiennemu Biernackiemu, na co widownia zareagowała entuzjastycznie.
— Jeszcze tylko słówko na koniec. — Przewodnicząca jury dopadła mikrofonu i usiłowała się przebić przez jazgot. — Nagrodźmy jeszcze gromkimi brawami człowieka, bez którego impreza w obecnym kształcie nie byłaby możliwa, to jest naszego ulubionego polonistę, profesora Adama Mickiewicza, który...
Reszta jej dytyrambu zatonęła w oklaskach, które wynikły bardziej z rozpędu widowni niż czegokolwiek innego. Dziewczyna speszyła się nieco, spróbowała coś jeszcze powiedzieć, a w końcu machnęła ręką i oddała mikrofon koledze, który po prostu wzruszył ramionami i go wyłączył.
Adaś, spięty od stóp do głów, zaczął się powoli rozluźniać, kiedy nagle uczuł gwałtowne klepnięcie w ramię. Odwrócił się i zszokowany ujrzał zakłopotaną nieco twarz Juliusza.
— Tego, panie kolego, całkiem to wam wyszło — wymamrotał biolog, patrząc gdzieś na kołnierz Adasia.
— A dziękuję, kolego, dziękuję — odparł polonista odruchowo. — Ale zasługa cała należy się drugiej „d”, nie mnie, niestety...
Juliusz odzyskał nieco rezon.
 — Wobec tego pójdę im pogratulować.
— Tak zrób — poradził Adaś słabo, widząc, że w jego stronę zmierza właśnie dyrektor, a tempo jego kroków wskazuje, że nie ma ochoty na przerzucanie się uprzejmościami. Juliusz też to zauważył i, obróciwszy się jeszcze na chwilę do Adasia, rzucił:
— Hej, zawsze mogło być gorzej. Przynajmniej nie zaśpiewał oryginalnej wersji.
Po czym zniknął, a Adaś nie zdążył go udusić.


***


Wieczór nadszedł wraz z zimnem i ulewą. Adaś z ukontentowaniem skonstatował, że pora jest idealna, iżby owinąć się kocykiem w norweski wzorek i z Marynią u boku obejrzeć Teatr Telewizji.
Dzisiaj puszczali Machulskiego.
Marynia, ideał i wzór cnót kobiecych, weszła do pokoju z kubkami pełnymi gorącej czekolady z wanilią i cynamonem. Adaś westchnął z lubością i nawet bez większego żalu odstąpił jej kawałek kocyka, zaś Marynia zwinęła się obok niego, podciągając kolana pod brodę. Po obejrzeniu niezbyt optymistycznej prognozy pogody wyciszyli dźwięk i zanurzyli się w komfortową ciszę, to znaczy, jeśli w ogóle można mówić o ciszy w mieście, które jeśli przypadkiem nie śpi, nie jest rozkopywane wzdłuż i wszerz celem wybudowania galerii handlowej albo nie stoi w korku, to składa się głównie ze spalin i hałasu.
Marynia odezwała się nagle, kiedy na ekranie mignęła reklama leku na problemy z koncentracją.
   — A wiesz, mieliśmy dzisiaj w labie chińską wycieczkę.
   — I co? — zainteresował się Adaś, dzieląc swoją uwagę pomiędzy Marynię, czekoladę i skarpetki, które próbował zdjąć bez użycia rąk. — Podłączyliście ich do prądu?
   Marynia westchnęła prawie niezauważalnie.
   — Nie do prądu, tylko do EEG i wcale... Zresztą, nieważne. Nie. Pokazaliśmy im coś innego.
   — To zadanie ze słowami i kolorami? — Adaś nareszcie pozbył się krępujących skarpet i przebierał palcami u stóp tylko dlatego, że mógł. — Oby nie, bo to straszna rzecz. Miałem wrażenie, że mój mózg domaga się Woltera i Tomasza z Akwinu jednocześnie. — Wzdrygnął się.
   Marynia mimo woli posłała mu zdumione spojrzenie.                                      
   — Nie, to też nie. Testowaliśmy na nich eye-tracking. To z oczami. Pamiętasz?
   W tym miejscu nastąpiła długa, wygłoszona z ferworem relacja, z której Adaś niewiele zrozumiał, chociaż się starał, ale kiedy na policzki Maryni wypływał taki piękny rumieniec, trudno mu było sformułować jakąś koherentną myśl...
— I wyszli zaciekawieni, a przynajmniej nie znudzeni, więc uznaliśmy to za sukces! — Uśmiechnęła się i wzniosła toast kubkiem w czarno-czerwone prążki.
— Brawo! — Adaś entuzjastycznie klasnął w dłonie.
   Marynia, pociągnąwszy łyk czekolady, odchyliła się trochę w tył i oparła stopy na jego kolanach.
   — A ty? Jak idzie niesienie kaganka oświaty przez mrok liceum?
Adaś westchnął ciężko.
   — Źle, Maryniu. Siateczka śródplazmatyczna wygrała z Faustem. Znowu.
   Marynia pocieszająco poklepała go po ramieniu.
   — Nie może być aż tak źle!
   — Sto we mnie uwiędłych liści. — Adaś smutno pokiwał głową. — No, może i sto uczuć — dodał po chwili namysłu. — Żądz ze sto też by się znalazło. Ale tak najgłębiej, tak w samym wnętrzu, Maryniu, to ja się czuję...
   — Niezrozumiany? — podpowiedziała Marynia, obejmując dłońmi kubek.
   Adaś spiorunował ją wzrokiem.
   — Zniechęcony, chciałem powiedzieć. Ale niezrozumiany też.
— O, mój biedny poeto...
Adaś pozwolił się przygarnąć i pomiziać po czuprynie, myśląc sobie, że życie, choć mroczne, trudne i niesprawiedliwe, czasami, stanowczo za rzadko, bywa miękkie i pachnące mydłem.
Zaraz potem trącił łokciem kubek, a czekolada wylała się malowniczą wstęgą na żółtym kocu.

Następne części nie będą się pojawiać z taką depresyjną częstotliwością (mam nadzieję), ale ostatnio mój sprzęt odmawia współpracy, a i życie wyczerpuje. Ale szacuję, że części pojawiać się będą maksymalnie co dwa tygodnie. 
Dziękuję za wszystkie przyjemne słowa pod ostatnim rozdziałem! ;)